9. Chemioterapia poszła na urlop?




Gdzieś w połowie mojego pobytu w szpitalu - salowe dostały polecenie od Oddziałowej, aby ponumerować na Oddziale wszystkie łóżka. Nad każdym łóżkiem zawieszona jest zawsze kartka z imieniem i nazwiskiem pacjenta. W tym właśnie miejscu panie naklejały konkretny numerek łóżka. Pani obok mnie dostała numer 12, a ja dostałam swoją "szczęśliwą trzynastkę". Nie mogłam uwierzyć, no po prostu nie mogłam uwierzyć ☺ 
Uśmiechnęłam się do siebie pod nosem i pokiwałam głową.
-To moja szczęśliwa trzynastka... 



Klinika Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku
11 stycznia 2018r.
Lewe kolano z wyglądu przypominało piłkę do siatkówki, ale jakoś udało mi się doczłapać na Oddział. Jedna noga straciła swoją sprawność, więc z pomocą przyszło jej dwóch kumpli. Dwie kule i prawa nóżka podreptały do sali nr. 7. Tam czekała na mnie moja doktor prowadząca. Opracowałyśmy czwartą (już!) strategię na tego Brzydala. Czekały mnie trzy dni nowej chemii dożylnej, innej niż dotychczas oraz standardowo 15 dni chemii doustnej, niezmiennie tej samej, towarzyszącej mi od samego początku. Z chorą nogą, lecąc z rąk, bo bóle nóg mnie wykończyły - ale przyjęłam wyzwanie! Podciągnęłam portki pod samą brodę, zakasałam rękawy i zrobiłam krok do przodu.
No to lecimy!


12 stycznia 2018r.
Kolejnego dnia po raz już piąty został mi pobrany szpik, którego wynik miał się pojawić za kilka dni i określić w jakim miejscu jest moja choroba. Czy ten parszywy karaluch posuwa się do przodu? 
Pobieranie szpiku samo w sobie jakoś szczególnie nie bolało. Za pierwszym razem mój szpik pobierał mężczyzna i wtedy był dramat. Teraz z kolei już któryś raz z rzędu robiła to kobieta. Wychodzi na to, że panie są delikatniejsze. 

W poprzednim poście dokładnie opisywałam swój problem z nogami. Ból kończyn dolnych towarzyszy mi właściwie od początku mojego leczenia. Jednym razem boli tak, że wyrywam sobie włosy z głowy, a innym razem odczuwam w kościach jakby mocniejsze kopnięcia prądem, trwające kilka sekund. Jak dotąd bóle pojawiały się i znikały. Bolało dzień, dwa, czasami tydzień, a później była cisza. Kilka dni nie mogłam chodzić, aż w końcu dochodziłam do siebie i skakałam jak kózka po szpitalnych korytarzach. Tym razem jednak było inaczej. Ból tak bardzo zaingerował w moje nogi, że nie byłam już w stanie poruszać się o własnych siłach. Do tego też doszedł olbrzymi obrzęk lewego kolana. Zmieniło się ono w wielką, okrągłą banię, wyglądającą jak piłka.
Siatkówka, koszykówka, może piłka nożna? Szkoda, że nie ping pong..
Nie wyglądało to dobrze, zaraz miałam dostać chemię, a tu taka buba. Podczas brania chemii organizm musi być gotowy na jej przyjęcie. Podanie chemii podczas, gdy organizm zmaga się z innymi dolegliwościami jak np. chociażby przeziębienie, jest bardzo ryzykowne. W moim przypadku było to chore kolano, które trzeba było jak najprędzej zdiagnozować. W związku z tym mój czwarty cykl chemioterapii został przesunięty, a zaraz po południu został mi wykonany rezonans magnetyczny tej nogi. Przechodziłeś kiedyś to badanie? Bo to był mój już któryś raz z kolei, ja go nie lubię. Wjeżdżasz na "trumnianym łożu" do wielkiej "kapsuły" i przez jakieś 40 minut wydaje Ci się jakby ktoś tuż nad Twoją głową robił remont całego mieszkania. Słyszysz dudnienie, walenie i łopotanie. Jedno za drugim, głośniej i głośniej, szybciej i szybciej, a Ty leżysz w klaustrofobicznej dziurze i zastanawiasz się, czy aby na pewno nie dostaniesz zaraz jakimś młotkiem w głowę.




...albo młotem.


16 stycznia 2018r.
Jest i on! Wynik rezonansu magnetycznego. Czekałam na niego ze zniecierpliwieniem, ale.. tego... się nie spodziewałam.

Jałowa martwica kości piszczelowej, strzałkowej oraz uda.
Kości obumierają, zakaz obciążania tej nogi, należy poruszać się w dalszym ciągu o kulach. Leczenie potrwa do sześciu miesięcy. Jest to skutek uboczny działania przyjmowanej przez panią chemii doustnej. Podamy leki na odbudowę kości oraz chrząstki. W razie bólu przepisany jest dla pani ketonal oraz tramal w kroplówce.

Zaraz zaraz, i to wszystko przez moją chemię, tak?

Te nogi bolały mnie od początku mojego leczenia. Ból przychodził i odchodził. Katował, albo czasami trochę połaskotał, ale zawsze po jakimś czasie znikał. Wydawało mi się wtedy, że to chwilowe, po prostu.. konsekwencje leczenia. Wiedziałam, że decyduje się na bardzo ciężkie leczenie. Że będzie dużo bólu i cierpienia. Że nie będzie łatwo. Wiedziałam, że będzie cholernie ciężko, że będą złe dni, że będą gorsze dni, że będą beznadziejne dni. Wiedziałam, że będę musiała się z tym zmierzyć, jeśli chce wyzdrowieć. Dlatego za każdym razem, gdy ból przychodził - jak tylko mogłam starałam się nie panikować, zaciskać zęby i czekać aż przestanie. Przypominałam sobie zawsze wtedy słowa, które wypowiedziałam w dzień, gdy wylądowałam na Koszarowej na Oddziale Zakaźnym z podejrzeniem sepsy, zaraz po powrocie z Indii nie wiedząc jeszcze, że mam nowotwór..
Że zniosę wszystko.

I właśnie dlatego starałam się do tej pory być silna jak skała. A wraz z tą diagnozą pokruszyłam się w drobny mak. Właściwie to od tej diagnozy zaczął się mój długotrwały kryzys.
Chemia sprawiła, że moje kości u nóg obumierają.
Chemia, chemia, nowotwór, nowotwór, rak, rak, parszywy rak, cholerna chemia, cholerny rak, rak rak rak.... 

Kompletnie się tego nie spodziewałam. Nowotwór szepnął chemioterapii najlepsze z możliwych wyjść - aby uderzyć w moje nogi. Karaluch doskonale rozpoznał mój słaby punkt. Na oddziale od zawsze mówiono o skutkach ubocznych chemioterapii. O wypadaniu włosów, o wymiotowaniu, o biegunce, o gorączce.. i na to czekałam. Na to byłam przygotowana. Nie spodziewałam się jednak, że wyląduje tuż przy końcu swojego szpitalnego leczenia z jałową martwicą kości. To strzał prosto w serce. A to jeszcze nie wszystko, bo przecież kolano wyglądało jak bańka, nie z powodu martwicy, a przez stan zapalny. W środku było mnóstwo płynu. To kolejny z problemów. Moja noga była bardzo ciężka, przy poruszaniu sprawiała mi dużo trudności. Czekaliśmy więc na ortopedę, aby dokładniej się temu przyjrzał.

Niestety moja doktor prowadząca przyszła do mnie ze złymi wieściami.
Nie dostanie pani chemii doustnej, podczas tego cyklu chemioterapii.
 Jej działanie wyrządziło mi dużą krzywdę, jeśli lekarze ponownie podadzą mi te leki - martwica się pogłębi. Nawet nie chce pisać, co by się wtedy mogło stać, nawet nie chcę o tym myśleć, nawet nie chcę wypowiadać tego słowa.
Musimy zaryzykować - usłyszałam - podczas tego cyklu będzie pani miała trzy dni wlewów dożylnych, ale piętnastodniowej chemii doustnej nie zrealizujemy.

To ryzykowne. Nie dostanę pełnej dawki leków, które są zalecane w schemacie leczenia mojego podtypu białaczki. Nowotwór nie dostanie porządnego kopa. Może się nawrócić...


17 stycznia 2018r.
Był już 17 stycznia, a ja właściwie odkąd przyszłam, czyli od 11 stycznia nie miałam jeszcze założonego centralnego wkłucia na szyi. Przez komplikacje z nogą - wszystko się przesunęło. W ostatnim poście wspominałam o zabiegu centralnego wkłucia.. że go nie lubię, że trzęsę portkami, ale twardo idę, bo dzięki temu czuję olbrzymi komfort przy braniu wszelkich kroplówek oraz pobieraniu krwi. Sam zabieg jest nieprzyjemny i ..boli, ale później pacjent ma już święty spokój, bo nie muszą go kuć po rękach oraz zmieniać co chwilę wenflonów w sześciu różnych miejscach. I wykrakałam, wypisałam sobie swój własny scenariusz. Od początku mojego pobytu w szpitalu pielęgniarki kuły mnie czasami po cztery razy dziennie.
5 rano - pobudka!!! Pobieramy krew!!!
I jeden raz, ale żyłka nie uroniła ani kropli, i drugi raz, i trzeci, i szósty...



Od początku swojego pobytu w szpitalu do dnia 17 stycznia przeżywałam katusze związane z pokłutymi rękami oraz wenflonami. Bolało, uniemożliwiało niektóre czynności, ciągle dawało o sobie znać, dlatego kiedy wezwano mnie w końcu do zabiegowego na operacje centralnego wkłucia - odetchnęłam z ulgą.

Podjechał wózek.. i pojechaliśmy budynek obok.


---------------------------------------------------


Był to mój już piąty raz, kiedy leżałam głową w dół na sali operacyjnej. Znieczulenie dostajesz miejscowe, Twoja szyja i część twarzy jest przykryta jakąś warstwą ochronną z wycięciem na kute miejsce. Wybierana jest jedna z żył, z prawej bądź lewej strony szyi, następnie zostaje w nią wpuszczona rureczka przez którą będzie wlewana chemia oraz kroplówki. Rureczka jest "wpychana" do ciała i zatrzymuje się na wysokości klatki piersiowej. Okropne uczucie. Zawsze to wszystko jakoś znosiłam. Na samym początku choroby był taki czas w którym nawet bardziej bałam się oraz sprawiało mi większy ból pobieranie szpiku niźli zabieg zakładania centralnego wkłucia. Teraz jest kompletnie na odwrót. Zwłaszcza, że ten piąty raz był moim najgorszym. Pielęgniarki anestezjologiczne miały ogromny problem z zaaplikowaniem centralki w moją żyłę. Wzywały lekarzy o pomoc. Trwało to wszystko znacznie dłużej niż zwykle. Wokół mnie było straszne zamieszanie, wyczuwałam lekką panikę. Nie ułatwiało mi to sprawy. Zawsze, gdy tam leżę zachodzę cała potem i zaciskam nerwowo dłonie, ale tyle nerwów ile się tam tym razem najadłam, to jeszcze nie przeżyłam. W szczególności, gdy usłyszałam, że jedna z nich "prawie przebiła moją tętnice".
-Jak tętnice? - wydusiłam z siebie.
Oddech zaczął mi nerwowo przyśpieszać, oczy błądziły po sali operacyjnej. Próbowałam się uspokoić. W głowie cały czas powtarzałam sobie: to ostatni raz, leżysz tu po raz ostatni, dasz radę, tylko nie panikuj.
-Wszystko w porządku kochanie, sytuacja opanowana - usłyszałam.
Nie powiem, żeby te słowa mnie jakoś szczególnie uspokoiły. Leżałam tam tym razem wyjątkowo długo, gdzieś z ponad godzinę. Ciągle były jakieś komplikacje, a pielęgniarki w kółko mówiły; to żyła, to igła, to krew... a Ty leżysz rozwalony przed nimi z wystawioną szyją, wszystko słyszysz, czujesz. Jak tu być spokojnym? jeśli ktokolwiek Ci kiedyś powie, że takie operacje nie robią na nim wrażenia to kłamie.




Na sale wróciłam cała roztrzęsiona. W dodatku ból czułam dosłownie wszędzie. Świeże centralne wkłucie bolało, bolały rany od pokłuć na rękach, zaczynała boleć noga, a jakby tego było mało...


18 stycznia 2018r.
38 stopni gorączki wykazał mój termometr. Moja sąsiadka od początku jak przyszłam była już przeziębiona, ciągle smarkała i kaszlała. W końcu musiał przyjść ten moment, kiedy zechciała się podzielić z kimś swoją infekcją.

Miałam straszny kryzys. Zaczęłam mieć też problemy z oddychaniem, zapowietrzałam się, nie mogłam złapać pełnego oddechu. Doktor wprowadziła inhalacje.


19 stycznia 2018r.
W końcu zjawił się ortopeda. Obejrzał moje wielkie jak piłka do siatkówki kolano i zadecydował o wykonaniu punkcji. Byłam wykończona, nie miałam bladego pojęcia jak ja przez to przejdę. Moja sympatyczna pani sąsiadka doskonale znała moją sytuację. Po cichu usiadła obok mnie i złapała mnie za rękę. Miałam jej wsparcie, to było już coś.
Położyłam się wygodnie na swoim łóżku i w pewnym momencie poczułam jak wielka, gruba igła wchodzi w moją nogę i wysysa to, co znajduje się w środku. Wcięło mnie w łóżko totalnie. Ortopeda nie pobrał wielkiej ilości płynu, tylko wystarczającą do badań, dlatego kiedy było już po wszystkim, nie odczuwałam szczególnie jakiejś ulgi. Wręcz przeciwnie. Poruszanie, po ingerencji igły w kolanie, sprawiało mi jeszcze większą trudność.

Noc nie była łatwiejsza.

Pojawił się straszny ból nóg, całą noc nie zmrużyłam oka. W ruch poszły bardzo silne leki przeciwbólowe, które tylko na chwilę dawały jakąś ulgę. Całe ciało zaczęło się telepać, odczuwałam straszne dreszcze, było mi okropnie zimno. Pielęgniarki nie odstępowały mnie na krok. Mówiły, że dreszcze to reakcja organizmu na ból nóg. Ból był tak silny, że organizm nie mógł sobie z nim poradzić i reagował właśnie w taki sposób. Przykryły mnie pięcioma kocami, a ja w dalszym ciągu trzęsłam się jak galareta. Ciągłe cierpienie. Nawet nie masz chwili oddechu.
Kiedy to się skończy?


22 stycznia 2018r.
Tego dnia, czując ciągły ból mogłam chociaż trochę odetchnąć z ulgą, że moje cierpienia nie idą na marne. Był wynik szpiku. Okazało się, że moja remisja w dalszym ciągu się utrzymuje! Oznaczało to, że choroba się cofa, a chemioterapia działa. Mało tego. Procent istniejących jeszcze w moim organizmie komórek nowotworowych spadł z 3% do 1,5%. Tutaj skala jest bardzo wąska. Pacjent mający 5% komórek nowotworowych kwalifikuje się już do przeszczepu, dlatego była to fantastyczna wiadomość, że wszystko idzie w dobrą stronę. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy. Każdego dnia ja i moja rodzina wspólnie walczymy z przeciwnościami jakie zsyła na nas ta choroba. Nie jest lekko. Każdy dzień to jak wyzwanie, każdy dzień to ciągła walka, bo bomby zlatują z każdej strony. Dlatego kiedy słyszysz takie wieści to chociaż wiesz, że Twoje starania nie idą na marne, a efekt końcowy tych strasznych męczarni jest szczęśliwy.

 Poza tym z punkcji mojego chorego kolana udało się zbadać zawarty w nim płyn. W kolanie utrzymywał się stan zapalny, pojawiło się zakażenie. Lekarze rozpoznali szarżującą w nim bakterię i przepisali odpowiednie antybiotyki. W sumie trzy. Trzy antybiotyki. Trzy antybiotyki na raz! W życiu tyle nie dostawałam, nie byłam nawet świadoma, że tak w ogóle można. Okrutnie mnie osłabiły. Z jednym z nich wystąpiły po kilku dniach duże komplikacje. Pojawiła się prawdopodobnie reakcja alergiczna.
Kap kap..
Kroplówka leciała, kiedy w pewnym momencie zaczęłam okrutnie kaszleć, nie mogłam złapać oddechu, czułam się jakbym miała zaraz wybuchnąć. Zrobiłam się cała czerwona, a oczy mi wyszły na wierzch. Lekarz wpadł na salę i natychmiast odłączył mnie od kroplówki i podał tlen. Znowu źle zareagowałam. Jak na wszystko. Moja doktor to już nawet nie była zdziwiona.



24 stycznia 2018r.
Kolejny dzień kryzysu. Serce przez wczorajsze wiadomości było spokojniejsze, jednak organizm w dalszym ciągu wariował. Od rana wszystko było nie tak, przeziębienie się nasilało, nogi bolały, w nosie rosły skrzepy krwi, a oddech nadal był nie równy. Na salę wpadł ortopeda. Robimy kolejną punkcję, ale już nie pod kątem badań. Ta punkcja miała na celu mi ulżyć, sprawić, że pobrany płyn zmniejszyłby wielkość obrzęku kolana. Tym razem niestety było znacznie gorzej. Po wbiciu igły w moje kolano, ortopeda bardzo mocno je uciskał i gniótł. Robił wszystko, co mógł, aby pobrać jak największą ilość ciążącego mi płynu. Okrutnie bolało i już nie miałam nikogo, kto mógłby trzymać mnie za rękę. Przytuliłam rękoma swoją twarz i wciskałam łokcie w oczy. Płakałam i krzyczałam, na zmianę. Miałam już dość. Naprawdę byłam wykończona. Po wyjściu ortopedy zawitała moja doktor prowadząca.
-Pani Dominiko, jest duże prawdopodobieństwo, że będziemy musieli operować to kolano.
Poczułam się tak, jakbym dostała w twarz. Oczywiście posłusznie na wszystko kiwałam głową i uważnie słuchałam. Operacja miała nastąpić w wyniku zakażenia, które powstało w nodze. Udawałam, że kompletnie mnie ta wiadomość nie obeszła. Dzień wcześniej dostałam fantastyczne informacje, a już dnia następnego przyszło mi znosić mnóstwo nowego bólu i słyszeć coś na temat jakiejś operacji. Ta choroba i to leczenie to jak rollercoaster. Katuje Twoją głowę jak tylko może. Dobiło mnie to strasznie. To już któryś miesiąc tego okrutnego leczenia i walki o swoje życie... perspektywa operacji, a tym bardziej nóg mnie przerażała. Zaraz po wyjściu ortopedy leżałam chyba z dwie godziny w tym samym miejscu i w tej samej pozycji w której wykonywał mi punkcje i patrzyłam pustym wzrokiem w okno. Patrzyłam na tańczące za nim ptaki i marzyłam tylko o tym, aby zamienić się w któregoś z nich i odlecieć jak najdalej stąd.




1 lutego 2018r.
10.30 rano, kolejny rezonans magnetyczny mojej chorej nogi. Lekarze chcieli sprawdzić, czy jest jakiś postęp w leczeniu, porównując ten rezonans z pierwszym badaniem. Sanitariusz załadował mnie więc na wózek i pojechaliśmy. Wyjście z łóżka, a już w ogóle z sali i przemieszczanie się po szpitalnych korytarzach oraz krótki spacer po dworze było dla mnie ogromną frajdą. Przez swoje bardzo złe samopoczucie oraz problem z nogą i ból jaki mi często zadawała mało kiedy wychodziłam z łóżka, jedynie do toalety. Siła wyższa.
Położyli mnie na "trumnianym łożu" i po chwili wjechałam do wielkiej "kapsuły". Podczas wykonywania badania rezonansu magnetycznego zawsze jest zimno, zalecam ciepłe ubranka. Tym razem było tam wyjątkowo chłodno. Przykryto mnie kocykiem, ale moja lewa stopa, ta od chorej nogi wyłoniła się gdzieś na zewnątrz. Podczas badania nie wolno się ruszać. Tyle, że moja stopa zamarzała. Zaczynałam tracić w niej czucie. Kiedy delikatnie poruszyłam palcami od razu usłyszałam ze ścian pomieszczenia w którym się znajdowałam komendę, że mam więcej tego nie robić. Miałam dość. Autentycznie myślałam, że tego nie zniosę. Chciałam wstać i stamtąd wyjść. Zniecierpliwiona przygryzałam zębami wargi. Stopa była już jak lód, a tuż nad sobą słyszałam głośne łup, łup, łup. Dudnienie, walenie i łopotanie.
Poprzedni remont chyba nie wypalił..
Znowu dudnienie, walenie i łopotanie. Za chwilę chrobotanie, a po nim długi dźwięk klaksonu, jakby ktoś usiadł na nim tyłkiem i nie mógł zejść. Po klaksonie znowu jeszcze głośniejsze łup, łup, łup, a Ty badawczo obserwujesz przestrzeń nad swoją głową.. czy aby na pewno nie dostaniesz żadnym młotkiem w głowę?


7 lutego 2018r.
Kryzys cały czas trwał. Było bardzo ciężko. Całą górę moich komplikacji ozdobiła, niczym wisienka na torcie moja współlokatorka z którą zamieszkałam. Starsza pani, była całkiem sympatyczna, gdyby nie to, że mieszkanie z nią w jednym pokoju okazało się niesamowicie trudne. Po szpitalu tułam się od września zeszłego roku i jak do tej pory nie miałam jeszcze tak ciężkiej do zniesienia sąsiadki. Już od kilkunastu dni nie przyjmowałam sterydów, dzięki czemu w końcu nie potrzebowałam tabletek nasennych, aby spokojnie zasnąć. Niestety tym razem nie mogłam spać przez panią obok. Jej "odchyły" przyprawiały mnie o mdłości. Musiałam patrzeć na różne rzeczy, a w tamtym okresie czułam się ze sobą i ze swoją sytuacją tragicznie. Jej towarzystwo wcale mi nie pomagało. Próbowano nas rozdzielić i przenieść do innej sali, niestety się nie udało. Wtedy zacisnęłam zęby i zaczęłam to wszystko tolerować, uznałam, że nie mam innego wyjścia. Musiałam się ratować. Jeśli chciałam choć odrobinę zachować swoją "zdrową głowę" musiałam zacząć przymykać na pewne sprawy oko i udawać, że ich nie widzę. To nie było łatwe, ale w pewnym momencie nawet tą panią polubiłam. Niestety jej stan zaczął się bardzo pogarszać. W końcu została przypięta do wielkiej aparatury. Wtedy już nawet ze sobą nie rozmawiałyśmy, tego dnia zabrano ją ode mnie na Oddział Intensywnej Terapii. Był taki moment, że nie potrafiłam sobie z tym wszystkim poradzić. Bardzo mnie to wszystko dotknęło, wiedziałam, że jeśli natychmiast nie wypiszą mnie do domu to zwariuję. Byłam strasznie podłamana, czułam się tak jakby ktoś połamał mi w pół serce. Wszystko przestawało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, byłam zdołowana, a psychicznie prawie nie żywa.


Poza tym bardzo martwiłam się operacją mojego chorego kolana. Nikomu nie było to na rękę. Moja doktor wielokrotnie powtarzała mi, że to bardzo inwazyjna operacja, która może nieść za sobą ciężkie skutki uboczne i powikłania. Dla leczenia mojej głównej choroby - białaczki może to nieść pewne ryzyko. Byłam bardzo przejęta. W ciągu kilku dni miał zjawić się lekarz i zdiagnozować moją nogę - co dalej?
Pamiętam, że tego dnia byłam totalnym wrakiem człowieka. Byłam fizycznie bardzo zmęczona, przyjmowałam na raz 3 antybiotyki, które wyciągały ze mnie całą energię, do tego dochodziło przeziębienie, które w dalszym ciągu się jeszcze utrzymywało, ból nogi, który często wracał.. na szczęście już nie tak rwący i katujący jak kilka tygodni wcześniej, ale stały i mimo wszystko bardzo dokuczający. Przez cały swój pobyt w szpitalu, cały miesiąc czasu z łóżka wychodziłam, kicając z kulami tylko do toalety. Czułam się ze sobą bardzo źle. Psychicznie wcale nie było lepiej. Wokół mnie umierali ludzie, a już dwa kroki ode mnie ktoś bardzo mocno cierpiał. Daleko szukać nie musiałam.
Łóżko mojej sąsiadki było oblegane przez kilka pielęgniarek, było gorąco. Czułam się bezradna. Złapałam za różaniec, zaczęłam się modlić. Wsadziłam korki w uszy, zamknęłam oczy, aby nie słyszeć i nie widzieć bólu. Minęło trochę czasu, gdy nad swoim łóżkiem ujrzałam twarz swojego ortopedy. Byłam zdziwiona, miał być dopiero za kilka dni. Bacznie obserwowałam jak w skupieniu dotykał mojego wielkiego kolana i oglądał je z każdej strony. Oczy miałam szeroko otwarte, czekałam aż coś powie.
-No, pani Dominiko.. - zaczął - Tym razem chyba uda się pani ominąć tej operacji, wyleczymy ją antybiotykami.
Klepnął mnie w ramię i wyszedł.
Ogromnie odsapnęłam. Po prostu kamień spadł mi z serca. Pogłaskałam delikatnie swoją chorą nogę.
-Mała, spisałaś się na medal 


9 lutego 2018r.
Stan zapalny z kolana powolutku schodził. Powolutku, ale każdego dnia był co raz mniejszy. Przyszedł również wynik rezonansu, który niestety nie wykazał żadnej poprawy w jałowej martwicy kości. Mimo wszystko, po tej ciężkiej podróży otrzymałam wypis do domu.







Dziś jest 20 lutego. Przedwczoraj miałam wrócić do szpitala, niestety znowu nie ma dla mnie miejsca. Musimy czekać, w ciągu kilku następnych dni na pewno się coś znajdzie.

Ta przepustka pozwoliła mi odetchnąć. Ostatni miesiąc spędzony w szpitalu był dla mnie bardzo ciężki. Śmiem twierdzić, że może nawet najcięższy. Pierwszy raz odkąd się leczę - cały ten czas spędziłam w łóżku, wychodząc tylko do toalety. To bardzo dobija. Podobnie jest teraz w domu. Dopiero od dwóch dni nabrałam troszkę więcej sił. Pamiętam jak na poprzednim cyklu, przed Nowym Rokiem bardzo dużo spacerowałam po szpitalu, byłam aktywna. Dużo czytałam, oglądałam. A teraz? przez cały swój pobyt w szpitalu ani razu nie otworzyłam laptopa, nie przeczytałam ani jednej książki. Jeśli nie miałam gości, nie jadłam, nie modliłam się, albo nie przyjmowałam leków to spałam. Jestem poważnie chora. Mam białaczkę. Ta choroba bardzo osłabia. Szpikują mnie bardzo mocnymi i silnymi lekami, na raz przyjmuje 3 antybiotyki. Dostaję też zastrzyki przeciwzakrzepowe, które bardzo źle znoszę. Jestem jak chodząca apteka. To wszystko trwa już od września. Widzę jak tracę siły. Wielu rzeczy nie jestem w stanie sama zrobić, bo nie mam po prostu siły. Wzięcie prysznica to dla mnie jak przebiegnięcie maratonu. Samo siedzenie przy stole w pozycji siedzącej sprawia, że po jakimś czasie jestem bardzo zmęczona i potrzebuję się położyć. Ta choroba byłaby jeszcze do zniesienia, gdyby nie po prostu ta noga. Ona jest dla mnie jak kula u nogi. To dodatkowy, duży problem. Nie mogę tej nogi w ogóle obciążać. Muszę cały swój ciężar opierać na kulach. A wiadomo, co się dzieję, gdy przez jakiś czas nasze ciało jest nieaktywne i nagle dostanie trochę ruchu. Pojawiają się zakwasy. Moja prawa, zdrowa noga, która musi wszystko unosić oraz ręce są już całe obolałe. Rano, zaraz po przebudzeniu ciężko mi unieść rękę wyżej niż na wysokość barku. Podczas choroby przyszło mi też sporo kilogramów i jakoś nie jest mi od nich wcale przez to lżej, niestety. Sterydy, leki oraz brak ruchu jednak robią swoje. Na szczęście we wszystkim pomaga mi najbliższa rodzina i naprawdę nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Wszystko, co najlepsze w życiu to przede wszystkim rodzina.




Podczas tego pobytu w szpitalu - ostatecznie nie otrzymałam chemii. Były takie plany, ale wszystko skomplikowało zakażenie oraz choroba nóg. Kiedy patrzę na kalendarz to w sumie już będą dwa miesiące, jak nie podejmuje chemioterapii. W ciągu następnych kilku dni, gdy znajdzie się dla mnie miejsce w szpitalu - mamy robić drugie podejście. O tym jednak, czy dostanę w końcu chemie zadecyduje ortopeda. Będąc teraz w domu na przepustce przyjmowałam przez cały czas milion różnych leków, może coś się poprawiło, miejmy taką nadzieję. Może w końcu moje leczenie będzie mogło ponownie ruszyć z kopyta. Wszystkie komplikacje pojawiły się przez moją chemię doustną. Nie otrzymam jej na następnym cyklu i nie wiadomo też, co dalej. Na świecie, jak do tej pory były ponoć tylko cztery przypadki, które tak źle jak ja zareagowały po tej chemii. Lekarze zachodzą w głowę, co robić.
Czy ja jestem piąta?
 Były już wstępne rozmowy. Moje leczenie stoi pod znakiem zapytania. Nie ukrywam, że jestem mocno zaniepokojona..



Czeka mnie kolejne starcie. Jak dotąd - jeszcze chyba nigdy tak bardzo nie bałam się wracać do szpitala. Nie mogę spać, mam koszmary. Choć walczę ze swoją głową i fizycznie staram się za wszelką cenę dawać radę to organizm wysyła mi ciągle sygnały, że ma już dość. Jest bardzo zmęczony. Ta chemia, którą otrzymam ma być silniejsza od poprzedniej. No i nie otrzymam też tej drugiej chemii, która jest moim podstawowym lekiem. Boję się. Boję się o to, czy to wszystko wytrzymam, boję się, czy moje ciało to zniesie. Boję się, co będzie, jeśli nie dostanę pełnej dawki leków. Jestem pełna strachu, ale i pełna wiary.
Że wszystko się jeszcze jakoś ułoży, a ja i moje chore nogi będziemy w końcu zdrowe...



posłuchaj proszę i oglądnij →



Najważniejsza jest miłość 
I nie chodzi tutaj tylko i wyłącznie o miłość między kobietą i mężczyzną. Miłość to także miłość do mamy i taty, siostry i brata, babci i dziadka, psa i kota, miłość to Twój ciepły uśmiech do kogoś na ulicy, wsparcie przyjaciół, pomoc nieznajomemu, uściśnięcie dłoni, wspólne spędzanie czasu, czy śmiech grupki znajomych. 
MIŁOŚĆ to OBECNOŚĆ.



Dlatego dziękuję wszystkim, którzy są przy mnie i mnie wspierają. Bez Waszego wsparcia, bez Waszej pomocy ja naprawdę już dawno bym przegrała. Chciałabym, żebyście wiedzieli, że naprawdę bardzo to doceniam i naprawdę tak myślę. Przepraszam, że na obecnej przepustce musiałam wielu z Was odmówić odwiedzin, na pewno zobaczymy się zaraz w szpitalu, obiecuję. Przez ten czas spotkałam się tylko ze swoją najbliższą rodziną. Nie miałabym siły gościć kogoś więcej. Ludzie bardzo fizycznie mnie męczą. Potrzebowałam dużego oddechu, spokoju i odpoczynku.
Ale mam Was wszystkich w swoim sercu i mocno wierzę, że będzie jeszcze pięknie. Razem, z Wami.
Wierzę. Bo wiara, czyni cuda.


Wierzcie ze mną, proszę.



KOCHAM WAS 



PS.  31 marca o godz. 21.00, w Wielką Sobotę na Sołtysowicach, dwa dni po moich urodzinach zostanie odprawiona Msza Święta w mojej intencji. W rocznicę moich 24 urodzin z prośbą o uzdrowienie. Jeśli ktokolwiek z Was miałby ochotę poruszyć troszkę dla mnie niebo - będzie mi niezmiernie miło. Całuję mocno.

~ nonomnisMORIAK

Komentarze

  1. Życzę Ci mega dużo siły. Ja przez każdy okropny życiowy moment przechodziłam, mając na tapecie jedno zdanie ,, Nawet najgorszy dzień kiedyś się kończy. Pamiętaj, jeszcze kilka,może kilkanaście, a może kilkadziesiąt dni, każde się kiedyś skończą,A po nich następują te najlepsze. Pełne słońca,zdrowia,uśmiechu,bliskich,podróży,biegów,nocnych eskapad i letnich wieczorów.Wszystko co najlepsze już czeka na Ciebie. Jeszcze chwila. Wyleczysz to Pani Moriak ! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wierzę razem z Tobą! Pomodlę się za Ciebie i tutaj mówią 100% serio - mam dobre przeczucia! Czekam na post "wygrałąm z białaczką". Poza tym, super się czyta, bardzo lekkie masz pióro. Zapraszam do siebie, no i trzymaj się! Oczywiście obserwuję :)
    http://juliamickiewicz.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś niesamowita, Mori ❤❤Za każdym razem, gdy czytam twoje posty, lecą mi łzy - z podziwu. Podziwiam twoje podejście do choroby, podziwiam to, że się nie poddajesz. Wierzę, że pokochasz chorobę

    OdpowiedzUsuń
  4. Niech dobry Bóg ma Ciebie w swojej opiece ✝️
    Jesteś niesamowicie dzielna.
    Będę trwał w modlitwie.
    A. Z.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana!
    Życzę Ci wszystkiego dobrego, jestem pewna, że niedługo będziesz w pełni zdrowa cieszyła się życiem!

    http://carrrolinax3.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Domi, nie trać wiary i siły. Pamiętamy o Tobie na modlitwie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Kochana! Wpadłam tu przypadkiem, przeczytałam post, ale zostanę na dłużej, już to wiem!:) Będę śledziła, jak wygrywasz z tą cholerą! Ode mnie masz masę wsparcia i modlitwę, będzie tylko lepiej <3

    OdpowiedzUsuń
  8. Jesteś wyjątkowo silna, podziwiam Cię, trzymam za Ciebie mocno kciuki Zuchu i
    modlę się ❤��
    31 marca będę siedzieć za swoimi ukochanymi organami w kościele, obiecuje że tę mszę zagram specjalnie dla Ciebie i myślami będę z Tobą❤

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję. Życzę dużo zdrowia.
~nonomnismoriak

Popularne posty z tego bloga

10. Co mnie zabija? Chemia, czy sterydy?

1. Nowotwór krwi zamieszkał we mnie - moja historia.

14. Wygrałam z rakiem, wygrałam z białaczką, a dziś walczę z niepełnosprawnością.