11. Drenaż kolana - operacja, która się nie udała.

Na wstępie chciałabym wszystkich przeprosić za tak długą nieobecność. Jeśli dziś tu jesteś czytelniku to bardzo się cieszę, że do mnie wróciłeś i zapraszam Cię ponownie na mojego bloga za kilka dni. Napisałam małe sprostowanie wyjaśniające kilka kwestii, które bardzo chciałabym, żebyś przeczytał.

--------------------------------------------------

Duża, biała sala. W środku tylko jedno, duże łóżko. Łóżko i pusta przestrzeń. Obok spokojnie zmieściłyby się jeszcze 3 takie łóżka. No i okno. Duże, szerokie, ogromne okno! Białe ściany, biała pościel, biały sufit, biała szpitalna piżama. Biało. Wszystko białe. Wszystko sterylne.
 Nie potrzebowałam telewizora, chociaż wisiał. Wolałam okno. Przemówiło do mnie od razu od progu, gdy wjechałam wózkiem inwalidzkim do środka. Wiedziałam, że się polubimy. W poprzednim szpitalu, na swoich Klinikach okna zawsze były tyłem do łóżek, więc gdy ulatywało z Ciebie powietrze pod wpływem chemioterapii, a Ty nie miałeś nawet siły na to, aby się przekręcić w stronę okna nie mówiąc już o spacerze korytarzami szpitala - byłeś skazany na widok pustej ściany. A tutaj? Duże, wielkie, przestrzenne okno, a za nim tylko niebo. Niebo! Błękitne, jasne z dodatkiem kilku puchatych chmurek, wyglądających jak Ptasie Mleczko.


Zjadłabym Ptasie Mleczko.. - ale nim zdążyłam o nie poprosić już mnie wieźli na łóżku szpitalnym w stronę bloku operacyjnego. Na korytarzu stało kilka mi bliskich osób, przyjaciele i rodzina. Ściskali mocno kciuki w moją stronę, uśmiechali się, krzyczeli, że będzie dobrze. Słyszałam to od początku choroby. Będzie dobrze. Nie może być inaczej. I choć czasami wkurzało mnie to "powiedzenie", to też nagminnie je powtarzałam. Nie mogłam mówić sobie niczego innego, nawet gdy było bardzo źle. Bo przecież jak inaczej udałoby mi się to wszystko znieść?
Myślenie sprawia - pamiętaj o tym. Nawet jeśli jest mało przekonujące i naciągane to naprawdę myślenie sprawia. O cokolwiek nie prosisz, i czegokolwiek nie powtarzasz jak mantrę - w jakimś stopniu, nawet najmniejszym, ale jakimś - prędzej, czy później się to po prostu ziści.

 I właśnie wtedy ostatni raz ujrzałam twarze moich bliskich, zniknęli za zakrętem, a my pędziliśmy. Właściwie to oni pędzili, ja leżałam. Leżałam i gapiłam się pustym wzrokiem w biały sufit, powtarzając w głowie jak pacierz będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze........ [...] na zmianę ze Zdrowaś Mario..
Gdy uniosłam na chwilę głowę, gdzieś jeszcze dojrzałam biegnącą korytarzem moją ciocię. Chciałam krzyknąć, ale zabrakło mi sił. Głos załamał mi się pod wpływem emocji, zacisnęłam mocno usta i wybałuszyłam oczy, jakbym miała wybuchnąć rzewnymi łzami. Z powrotem skierowałam wzrok na biały sufit nade mną. Przesuwał się powoli, a wraz z nim zmieniał się kolor ścian. Od całego wachlarza odcieni bieli po błękit i z powrotem od błękitu po biel. Na znak swojego buntu miałam ochotę wyczarować czerwoną farbę i rozpryskać ją po ścianach, niwecząc całą otaczającą mnie okrutną szpitalną sterylność. Wokół mnie było tak spokojnie, tak biało, tak cicho, podczas, gdy wszystko w środku mnie szalało z opętania. Gdyby moje serce umiało mówić na pewno w tamtym momencie krzyczałoby z rozpaczy. Na szczęście nie miałam czerwonej farby. Powtarzałam w kółko swoją mantrę i płynęłam szpitalnym łóżkiem. Grzecznie, bez słowa, zanurzona we własnym cierpieniu. Chyba nie ma żadnego lekarstwa na stres przedoperacyjny. Trzeba przede wszystkim odnaleźć wewnętrzny spokój. I szukałam go jak mogłam, za wszelką cenę, naprawdę. Choć to szalenie trudne.. byle nie zwariować.

Znalazłam się na sali operacyjnej. Wprowadzono mi leki usypiające. Rzuciłam jeszcze okiem na lekarzy, chirurgów, stażystów, gdy nagle mój obraz zaczął się rozmazywać. Kolory skupiły się w jedną, wielką plamę, łóżko zaczęło odjeżdżać i kołysać do snu. Uśmiechnęłam się smutno po raz ostatni i odleciałam.


Kilka godzin później....

-Pani Moriak budzi się!
Otworzyłam zaspane oczy. Znowu wielka sala, ale tym razem pełna ludzi. Wokół mnie stało mnóstwo łóżek, jedno obok drugiego. Nie były puste. Pacjenci po operacjach jęczeli z bólu, kołysali się z boku na bok, wzywali pielęgniarki, odmawiali pacierz. A mnie trzymał się dobry humor. Mimo, że dopiero otworzyłam oczy, byłam strasznie pobudzona. Miałam ochotę wstać i wyjść, pójść pobiegać, zrobić kilka kilometrów na rozgrzewkę, poskakać, powspinać się po drzewach. Nic nie czułam, nic nie bolało, było tak spokojnie, byłam taka szczęśliwa, że już po wszystkim. Niestety pani po mojej lewej stronie jęczała z bólu, wołała o leki przeciwbólowe, wyglądała bardzo źle. Obróciłam głowę w jej stronę.
-Będzie dobrze, proszę mi wierzyć. To chwilowe. Ból w końcu minie.
Ona tylko uśmiechnęła się do mnie przez łzy.

Nie bardzo docierało do mnie co ja tutaj właściwie robię. Dlaczego leżę między prawie umierającymi ludźmi (bo przynajmniej na takich wyglądali), dlaczego mam unieruchomioną nogę i dlaczego tak bardzo trzyma się mnie dobry humor?

Widząc, że wiercę się na swoim łóżku podleciała do mnie pielęgniarka.
-Podamy pani zaraz leki przeciwbólowe.
Spojrzałam na nią tępym wzrokiem, miałam ochotę zrobić zeza.
Co ta pani majaczy? po co mi leki przeciwbólowe? przecież ja się czuję świetnie!

Nie minęło zaledwie wiele czasu, gdy mój "głupi jaś" zaczął puszczać.... Zaczęło się od mrowienia w lewej nodze, a wraz z pojawiającym się bólem moja świadomość wracała na właściwe tory. Głupkowaty uśmieszek zaczynał blednąć, a dobry humor zdecydowanie zmalał.

Ból. Lewe kolano. Noga. Jeszcze raz ból. Zniknęła radość, pojawiło się przerażenie, wrócił kontakt z rzeczywistością. Nie zliczę ile razy wołałam o leki przeciwbólowe. Za którymś razem pielęgniarki kategorycznie nie zgadzały się na większą dawkę. Mówiły, że to już za dużo, że nie mogą mi podać większej ilości środków przeciwbólowych. Ból. I jeszcze raz ból.
To jest zawsze najgorsze. Ból i cierpienie towarzyszył mi od początku mojej choroby. Taki ból i takie cierpienie, którego zdrowy człowiek nigdy nie zrozumie. Przychodził falami, zaskakiwał znienacka, podstępnie. I jeszcze na początku w jego pierwszych fazach z pomocą przychodziły leki przeciwbólowe, jednak często bolało na tyle mocno, że nawet one nie dawały mu rady. Wtedy po kilku próbach wołania o pomoc pielęgniarki - dochodzi do Ciebie, że to już koniec. Że one zrobiły tyle, ile mogły, a cała reszta należy do Ciebie. Z całą resztą bólu z którą nawet leki nie potrafią walczyć musisz już poradzić sobie sam. To jest zawsze najgorsze.


Kilka godzin później...



Biała sala. Biała pościel. Biała poduszka. Białe ściany. Białe szpitalne wdzianko. I biały bandaż na lewym kolanie. No i okno. Duże okno.
Otworzyłam oczy. Trochę lewitowałam. Nieśmiało odwinęłam kołdrę z lewej nogi. Kolano było całe owinięte opatrunkiem, a spod spodu wychodziły 3 rury, których koniec kończył się w trzech, przeźroczystych buteleczkach, zawieszonych tuż obok mojego łóżka. W środku pływała niewielka ilość krwi. Ja natomiast przez centralne wkłucie zaaplikowane na szyi byłam podpięta do jakiegoś śmiesznego urządzenia, przypominającego mały komputerek. Tyle, że bez monitora, hm....  
A może to bomba? - przeszło mi przez głowę - Może mamy rok 1984, a ja jestem w świecie George'a Orwell'a w sali przesłuchań i gdy powiem coś co urazi Wielkiego Brata to mnie po prostu wysadzą w powietrze?
Taaaaak. Mój stan świadomości znowu pozostawiał wiele do życzenia.
Urządzenie nagle zaczęło pikać. Strasznie, przeraźliwie głośno. Jakby ktoś zrobił mu jakąś krzywdę. Totalnie wybudziło mnie to z roztargnienia. Złapałam za telefon pielęgniarski i w ciągu kilku minut w mojej sali pojawiła się sympatyczna pani pielęgniarka (ta akurat była sympatyczna, ale wierzcie mi, że sympatycznych pielęgniarek w tym szpitalu można było szukać jak ze świecą).
Wskazałam palcem na komputerek.
-Coś pika...
Pielęgniarka uniosła dynamicznie ręce do góry.
-Ah taaak kochaniutka, lek przeciwbólowy Ci się skończył, trzeba wymienić.
-A... jaki lek przeciwbólowy dostaje? i.... co to za urządzenie? - wymamrotałam niewyraźnie.
-To pompa. A dostajesz silny lek przeciwbólowy pochodnej morfiny. 
Pompa? - przeszło mi przez głowę - Co oni mi tu pompują? o co w ogóle chodzi? niech to przestanie pikać....

I w końcu... cisza. Pielęgniarka wyszła, przyszła, coś poklikała na "komputerku", coś wsadziła, coś wymieniła. Nie wiem. Nie obchodziło mnie to wtedy kompletnie. Byleby przestało pikać.



Następnego dnia... to był wtorek 6 marca.



Ciężko stwierdzić, czy w nocy ogóle zmrużyłam oczy. Ból był straszny, ciągle mnie wybudzał ze snu. Rano byłam nieprzytomna. W dodatku na długi czas mogłam się pożegnać z opuszczeniem swojego łóżka. Byłam do niego przykuta, jak do kaloryfera. Z szyi wystawała jedna rura podłączona do pompy przeciwbólowej, a z kolana trzy inne.
Kolejne wyzwanie z którym musiałam się zmierzyć to brak toalety. Chociaż właściwie to miałam swoją toaletę, ale przenośną..

Po południu lekarze próbowali "włączyć" drenaż z mojego kolana. Był ciągle ból, niepewność i strach, ale również i ulga, że mam już to za sobą. Że teraz tylko podłączą mi drenaż, wykurzą bakterię i mój koszmar się skończy. Wrócę na ostatni cykl chemioterapii i pożegnam się z tym strasznym piekłem raz na zawsze. Mocno w to wierzyłam.

Pani pielęgniarka zaskoczyła mnie swoją wizytą, wprowadzając na salę wielki wór pół litrowej kroplówki. W moim kolanie od jakichś 3 miesięcy pływała sobie jakaś parszywa bakteria. Napompowała moje kolano do rozmiarów piłki siatkowej i rwała niesamowitym bólem, kiedy przyszło jej na to ochotę. Uniemożliwiła mi chodzenie i zginanie kolana. Miałam po prostu prostą jak badyl nogę.

"Ta bakteria zmasakrowała pani kolano." - mówili lekarze po zapoznaniu się z moimi badaniami i zdjęciami.
 Musieliśmy ją wypędzić. Antybiotyki, które dostawałam przez ostatnie miesiące i które miały mi pomóc - nie pomogły. Dlatego wylądowałam na stole operacyjnym z trzema rurami w kolanie nazywanym "drenażem".

Pół litrowa kroplówka płynu więc zaczęła być wpuszczana do mojego kolana przez wystające z niego rury. Następnie płyn miał płukać całą zawartość kolana (czyt. bakterie), czyścić je i odprowadzać drugim końcem rur do trzech wiszących przy łóżku buteleczkach. Tak miałam się pozbyć bakterii, która zamieszkała w mojej nodze.
 Miałam...
 Pani podłączyła mnie do pół litrowego wora i wyszła. Płyn razem z bakterią szarżowały w moim kolanie. Czułam jak wszystko się tam po prostu w środku przelewa, bulgocze, fuj..
jednak znacznie gorsze było to, co nastąpiło za chwilę...



Cały czas byłam sama w swojej wielkiej, smutnej, pustej, białej sali. Płyn lał się do kolana strumienia, a ja leżałam na łóżku, próbując się uspokoić, coś sobie podśpiewać, pomruczyć. Nagle jednak oprócz bulgoczącego kolana zaczęło mnie coś strasznie rozpierać, rozrywać, dosłownie. Gwałtownie podniosłam się do pozycji siedzącej i w tym momencie oczy wyszły mi na wierzch ze zdziwienia. Spojrzałam na pół litrowy wór płynu, stojący obok mojego łóżka. Ubyło już jakieś trzy czwarte jego zawartości, a buteleczki wiszące pod łóżkiem były........ puste.

Były.... puste......
puste............
GDZIE JEST DO CHOLERY TEN PŁYN!!!!!!!!!!!!????


Wypuściłam porządnie powietrze z ust. Czułam co raz silniejsze rozpieranie w kolanie i udzie.
Uspokój się, nie wpadaj w panikę.. - powtarzałam do siebie pod nosem i zamaszystym ruchem ściągnęłam z kolana kołdrę. Widok był przerażający. Złapałam się za twarz, pociągnęłam rurę w panice, chciałam się podnieść, wyłączyć to, zrobić cokolwiek. Spanikowałam, ale po chwili udało mi się zatrzymać w kroplówce przepływ płynu do kolana. Złapałam za przycisk pielęgniarski i wydarłam się do słuchawki
 DRENAŻ NIE DZIAŁA - CAŁY PŁYN JEST W MOIM UDZIE! BUTELECZKI SĄ PUSTE!!!!!

Na salę wpadły pielęgniarki i lekarze. Odłączyli mnie od drenażu, a ja tylko pytającym i pełnym nadziei wzrokiem skakałam to z pielęgniarki to na lekarza.
Co teraz?
Ale nawet nie pytałam. Miałam już tak duże doświadczenie w walce z "płynami" w moim kolanie, że doskonale wiedziałam co teraz mnie czeka.
Punkcja - nabicie igły w miejsce zaciągnięte płynem w celu "wyssania go".
Robili mi to już przedtem dwa razy. Pamiętasz, gdy kilka miesięcy temu pisałam o mojej dobrej sąsiadce, która w trakcie robienia mi punkcji trzymała mnie za rękę?
Niestety tym razem nie było nikogo, kto mógłby mnie za nią potrzymać. W dodatku jeszcze nigdy wcześniej nie miałam prawie pół litra wody w nodze............
Udo było ogromne. Myślałam, że zaraz pęknie i cały płyn, krew i wszystkie jego wnętrzności wystrzelą mi prosto w twarz.



Dostałam jeden zastrzyk przeciwbólowy, miejscowy w kolano, który równie bardzo bolał jak sama punkcja, a później w praktyce i tak się kompletnie nie przydał. Płyn się wylał na pół mojej nogi, gdyby mieli mnie znieczulać na całym tym obszarze to musieliby mnie kuć chyba ze sto razy. Większość zabiegu więc odbyło się jak ja to mówię "na żywca". Robili mi tą punkcję 6 razy, dwóch różnych lekarzy. Kiedy przywołuje tamten obraz to zawsze mam ochotę wybuchnąć gorzkim płaczem, bo to przez co ja wtedy musiałam przejść jest nie do opisania. To była scena jak z jakiegoś strasznego horroru, thrillera, gdzie torturują, zadają ból, a dziewczyna krzyczy, płacze i prosi by przestali. To mnie zniszczyło. Totalnie. Emocje nie z tej Ziemi, wolałabym umrzeć, niż przechodzić przez to drugi raz... co mogę Wam powiedzieć? to był naprawdę straszny horror. Zapadłam się. Psychicznie się zapadłam. Wymordowali mnie, wymęczyli, byłam wykończona. Nie udało się wyciągnąć całego płynu z mojej nogi, duża jego część została nadal w środku nawet mimo sześciu punkcji.. było go po prostu za dużo.
Płyn został w moim kolanie, razem z bakterią. Cała pół litrowa kroplówka, zamiast wyczyścić moje chore miejsce i wpłynąć do buteleczek - ulokowała się w środku mnie. W środku mojego kolana wszystko było przerośnięte, błona maziowa i różne tkanki, które rozrosły się przez ostatnie 3 miesiące nieużywania go. Stało się to przez brak ruchu i pewnie przez samą bakterię w związku z czym nie było w nim przepływu. Cały płyn nie był w stanie się przedrzeć przez gąszcz wszystkich tkanek, które torowały mu drogę. Został więc w nodze.
To już oznaczało tylko jedno. Było bardziej, niż pewne, że operacja się po prostu nie udała.


Załamałam się. Cierpienie jakiego doświadczyłam po operacji i podczas punkcji roztrzaskało mnie na kawałki. Chemioterapia przy tym to był pikuś. W dodatku dochodziła świadomość, że operacja się nie udała. Jeśli już mnie wcześniej czytałeś to wiesz, że bardzo nie chciałam tej operacji. Bardzo się modliłam o obrót wydarzeń, o to, aby jednak obyło się bez skalpela, naturalnie. To w końcu kolano, a ja przecież przed chorobą uprawiałam całe życie sport. Zwłaszcza tuż przed samą chorobą miałam bardzo intensywny czas, całe dnie spędzałam go na treningach, przygotowywałam się do pół maratonu i kolejnych biegów przeszkodowych, ale tym razem już w zielonych kolorach swojego klubu xRunners. To była nieodłączna część mojego życia. Coś co kochałam najbardziej na świecie, coś co sprawiało mi radość, satysfakcję i szczęście. Wiedziałam, że po operacji moje kolano już nigdy nie będzie takie jak przedtem, dlatego bardzo odwlekałam tą operację, nie chciałam jej. Lekarze zresztą też, bo w moim stanie, przy białaczce oraz przy tak ciężkim leczeniu, jakim jest chemioterapia - taka operacja jest po prostu bardzo ryzykowna. Szukaliśmy różnych alternatyw, ja, moi rodzice, lekarze. Były punkcje, antybiotyki, niestety się nie udało. Trzeba było wykonać drenaż. A teraz leżałam na swoim szpitalnym łóżku, gapiąc się zapłakana smutnym wzrokiem w sufit, że drenaż się nie udał. Zgodziłam się na coś, czego bardzo chciałam uniknąć. Zgodziłam się na to z ogromną nadzieją, że się uda, modliłam się o to każdego dnia. Mimo niepewności, strachu i lęku przyklejałam do swojej twarzy ten głupkowaty uśmiech z ogromną nadzieją, że będzie do cholery dobrze. Że wszystko się uda, że operacja mi pomoże i ten koszmar się skończy. Ale się nie udało. Znowu.
 Leżałam na łóżku i czułam się jakby rozjechał mnie czołg. Wtedy wszedł mój lekarz.
Pani Dominiko, musimy z przykrością stwierdzić, że drenaż się nie udał, trzeba operować panią drugi raz, ale tym razem musimy otworzyć już całe kolano i wyczyścić je od środka.  To już będzie poważna operacja, w dzisiejszych czasach takie otwarcia są bardzo bardzo rzadkie, musi pani wyrazić swoją zgodę na tą operację..
Gdzieś w połowie przestałam go słuchać. Gdybym miała wtedy pistolet - wiesz co bym zrobiła.



To był wtorek. Marzec. Szósty marca. A druga operacja miała się odbyć w piątek, za trzy dni. Dziewiątego marca.

Przestałam jeść, pić, mało mówiłam. Cały czas byłam przykuta do łóżka z "mobilną toaletą", co też nie polepszało mojego psychicznego stanu. Gapiłam się całymi dniami w to wielkie, przestronne okno i obserwowałam nadlatujące samoloty. Rodzice, rodzina i przyjaciele tylko wchodzili i wychodzili, a ja nie robiłam nic. Nic nie oglądałam, nie czytałam. Popadłam w letarg. Wszystko się dla mnie skończyło. Płakałam każdą częścią swojego ciała.
Proszę bardzo, Ty wstrętny, okropny nowotworze. Masz mnie. Złamałeś mnie. 
2:1 dla Ciebie. Poddaje się. Po prostu się poddaję.



~nonomnismoriak








Komentarze

  1. Podziwiam Cię za siłę do opisania tych wszystkich przeżyć - najbardziej człowieka zrozumie drugi człowiek, który TO przeszedł. Jestem obecnie po przeszczepie i nie potrafię tak otwarcie rozmawiać o chorobie. Dużo, dużo zdrówka życzę! :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję. Życzę dużo zdrowia.
~nonomnismoriak

Popularne posty z tego bloga

10. Co mnie zabija? Chemia, czy sterydy?

1. Nowotwór krwi zamieszkał we mnie - moja historia.

14. Wygrałam z rakiem, wygrałam z białaczką, a dziś walczę z niepełnosprawnością.