5. Witaj Chemioterapio.
Jak dobrze, że jesteś ☺
Ratujesz ludzkie życia, siejesz spustoszenie w ich małych sercach.
Kochani, to nie będzie dla mnie łatwa rozmowa. Miałam bardzo długi zastój w pisaniu między innymi przez historie, które mnie spotkały, podczas mojego pierwszego cyklu chemioterapii o którym opowiem w tym wpisie.
Czytasz na własną odpowiedzialność.
Kochani, to nie będzie dla mnie łatwa rozmowa. Miałam bardzo długi zastój w pisaniu między innymi przez historie, które mnie spotkały, podczas mojego pierwszego cyklu chemioterapii o którym opowiem w tym wpisie.
Czytasz na własną odpowiedzialność.
Chemioterapia - używanie syntetycznych związków chemicznych w celu zwalczania chorób wywołanych przez drobnoustroje i pasożyty, a także chorób nowotworowych. Pojęcie chemioterapii wprowadził do medycyny Paul Ehrlich (1854-1915). Obecnie wiele chorób nowotworowych jest uleczalnych za pomocą chemioterapii samodzielnej lub połączonej z innymi metodami leczenia. W sytuacji, w której nie przewiduje się całkowitego wyleczenia, celem chemioterapii może być samo wydłużenie życia pacjenta.
[źródło-wikipedia]
[źródło-wikipedia]
21 września 2017r.
Moja pierwsza chemia.
Dzień w którym zostałam tak naprawdę postawiona pod ścianą, bez możliwości wyboru. Musiałam wpuścić do swojego małego serduszka tą straszną chemię. Moja choroba w pierwszym stadium jest bardzo agresywna. Jeśli w ciągu kilku dni od zachorowania nie zostanie hospitalizowana - człowiek umiera, dlatego pacjent po prostu nie ma wyjścia, musi poddać się chemioterapii.
Każda chemia jest inna. Mimo, że Kasia z Asią chorują na tą samą chorobę to wszystko u nich będzie przebiegać kompletnie inaczej. Nie ma reguł, nie ma schematów, nie ma stwierdzeń "że jest tak i tak". Każda chemia jest inna, każdy ją przechodzi indywidualnie, na swój chory sposób. Wszystko zależy od choroby, rokowań, rozpoznania, podtypu, wieku, wagi, wzrostu, kondycji. Moje początki z chemią były całkiem niezłe. Przez pierwsze kilka dni chodziłam po prostu jak armata. Jak bomba zegarowa, która za chwilę wybuchnie. Nie wiem, czy było to spowodowane chemią, stresem, adrenaliną, czy może ładowaniem rosyjskich armat przed największą wojenną defensywną swojego życia. W każdym bądź razie niewątpliwe jest to, że kilogramami czysty trotyl sypał się z moich butów. Sen miałam żaden, ale to akurat nic nowego. Nawet nasenne mi już nie pomagają.
Przespać więcej jak 4 godziny? Oooh... cudownie ☺
Pamiętam jak w pierwszych dniach nie mogłam znaleźć sobie miejsca, oczy błądziły mi jak obłąkane po mojej szczęśliwej trzynastce. Ręce drżały, szukały potwora gdzieś pod skórą, jakby chciały go wyrwać ze środka. Chodziłam jak w zegarku, jak maszyna. Siedziałam, analizowałam, myślałam, czytałam, pisałam, robiłam notatki. Nadal robię. Muszę wszystko wiedzieć. Każdy szczegół, każdą datę, znać każdy lek, każdą kroplówkę, każdy objaw, każdą zmianę w swoim wyglądzie, zachowaniu, każdą nową diagnozę, każdą nową, kolejną chemię, każdy kolejny etap leczenia, każdy oddech tej przeklętej bestii. To sprawia, że czuję się spokojniejsza, czuję, że mam to pod kontrolą, że znam swojego wroga. Taka też trochę moja Moriaczkowa natura, lubię mieć rękę na pulsie. Dlatego też na początku spędzałam długie wieczory na rozmowie telefonicznej ze swoją przyjaciółką, przygotowując się mentalnie na największą wojnę swojego życia. Gdzieś jednak z tyłu głowy w całym tym swoim obłędzie czułam jakiś taki dziwny niepokój.
A moja kobieca intuicja już wielokrotnie mnie stety/niestety nie zawiodła.
Było po prostu za cicho.
"Aniu, jakby taka cisza przed burzą, wiesz...?"
Miałam rację. Ja to chyba jednak zostanę tą czarownicą... ☺
Hermiona Granger, cześć to ja...☺
Jak już wspomniałam wcześniej każda chemia jest inna i każdy pacjent chory na jakikolwiek nowotwór będzie reagował na chemię bardzo indywidualnie.
Tak też tego 21 września 2017r. w czwartek przyjęłam swoją pierwszą chemię doustną dawkowaną dwa razy w ciągu dnia. Po kilku dniach wprowadzono mi dodatkowo chemię dożylną. Chemia dożylna jest silniejsza, cięższa i wywołuje "ciekawsze" skutki uboczne, choć w moim przypadku to z tą doustną jak się okazuje jest gorzej. To właśnie to o czym wspomniałam wcześniej - nie ma reguł, nie ma schematów.
Chemie dożylną wlewali we mnie co drugi dzień w sumie w czterech dawkach, równocześnie cały czas podając mi dwa razy dziennie chemie doustną. W sumie więc przez cztery dni, co dwa dni, mojego pierwszego stadium cyklu pierwszej chemioterapii dostałam w ciągu czterech dni potrójną dawkę chemii. Doustnej oraz dożylnej. Na początku moje skutki uboczne po chemii były całkiem znośne. Wysuszone usta, dłonie, błony śluzowe (uczucie wiecznego kaca), niekiedy traciłam również smak. Jedzenie, które do tej pory uwielbiałam - przestało mi smakować. Chemia zmienia kubki smakowe, albo po prostu sprawia, że ich nie ma. Posiłki są metaliczne, żadne, niedobre, ohydne, niezdatne do jedzenia. Dlatego wielu pacjentów podczas zażywania chemii po prostu nic nie je. Widziałam pacjentów, którzy wypluwali na talerz to, co dopiero zdążyli wsadzić do ust. Nie jedzą, bo im nie smakuje, nie jedzą, bo wymiotują jak koty, nie jedzą, bo przechodzą taki rozstrój żołądka, że nawet nie sposób nazwać tego biegunką. To jak odpływ wyniszczonej rury wydechowej, która od czasów prehistorycznych nie widziała hydraulika. Ja wymiotowałam póki co tylko raz.
Dzięki Ci, Boże.
(choć nie wiem, czy nie lepsze jest nie wiszenie nad toaletą, jak to, co spotkało właśnie mnie, ale o tym za chwilę...)
Wracając do mnie to znalazłoby się jeszcze... ogólne osłabienie organizmu, częste nocne poty. I to jest bardzo uciążliwe. Chemia okropnie z człowieka paruje, pacjent jest nią na wskroś przesiąknięty, dlatego nasza sala musi być również często wietrzona. Czasami dochodzi do tego, że w środku nocy budzę się sześć razy, co godzinę, aby przebrać piżamę, czy wymienić ręczniki, które zastępują mi w nocy pościel.
Już się czegoś nauczyłam ☺
Jama ustna - afty, zajady, które znowu bardzo utrudniają spożywanie posiłków., skrzepy krwi w nosie, bądź krwawienia. Problemy z oddawaniem moczu, pieczenie, swędzenie. Wrażliwość na dźwięki, światło, wysoki, chaotyczny ton głosu, ból. Przy zbyt ekspresyjnych osobach popadam w irytacje i zmęczenie. Pojawiają się u mnie również drgania rąk, skurcze palców, miejscowe, naskórne poparzenia. Powolne, ospałe wypowiadanie się, problemy z koncentracją, senność tudzież bezsenność.
To nie trwa jednak wszystko przez cały czas, spokojnie. Raz jest lepiej, raz gorzej.
Tyle, że to naprawdę jest nic.
Słyszałam tutaj już przeróżne historie odnośnie objawów na chemioterapii.
I bywają naprawdę gorsze, ja też mam swoje. Miałam dwa kilkudniowe kryzysy, które dzisiaj spędzają mi sen z powiek. Wygrałam z nimi. Zamknęłam je w swojej Puszce Pandory z wielkim, czerwonym napisem -
"WARNING - POD ŻADNYM POZOREM NIE OTWIERAĆ"
i każdego dnia gorąco się modlę, aby więcej stamtąd nie wylazły.
Nadzieja matką głupich ☺
3 października 2017r.
Właśnie tego przeklętego dnia moja Puszka Pandory zaczęła się otwierać.
Wylazły z niej wszystkie karaluchy i zafundowały mi porządne Auschwitz. Bo z całym szacunkiem, ale inaczej tego nie nazwę. Moje nogi. Moje dwa, niezastąpione, baranie kopyta - wiecznie gdzieś pędzące, gnające, zapadły się pod Ziemie. Od dziecka biegałam, biegam odkąd pamiętam. Ile to razy wyprzedzałam swój autobus, bo po co czekać te 20 minut skoro można się przejść na następny przystanek? ile to razy w gorszą noc przemierzałam sama kilometry ze swojej wioski prosto na samo centrum Wrocławia tylko po to, aby się przejść, pomyśleć i pobyć sama ze sobą? ile to razy biegłam, śpieszyłam się, skakałam, kombinowałam tymi nogami.. tymi cholernymi nogami. Ile to razy dobiegałam szczęśliwa do mety, rozbijałam się po siatkarskich, koszykarskich, czy tenisowych boiskach? Ile to razy przemierzałam Odrą pół Wrocławia. Zawsze w biegu, zawsze. Lubię szybko chodzić, lubię czuć wiatr we włosach, w moich długich, blond włosach, lubię gnać mocno rowerem, lubię tracić kontrolę nad prędkością. Biec.
Ile to razy...
Pamiętasz tą ciszę przed burzą?
Trzeciego października chemioterapia zaczynała głośno dmuchać w mój kark. Byłam świeżo po dożylnej chemii. Mój stan zaczął się mocno pogarszać, lekarze postanowili na kilka dni odstawić moją doustną chemię.
4 października 2017r.
4 października?
4 października.. to była środa
Dzień w którym moje włosy zaczęły żyć własnym życiem i błądzić po wszystkich zakamarkach sali nr 13. Dzień w którym po raz pierwszy delikatnie muskając swoich długich, blond włosów - one po prostu sypały się na podłogę. Jak cieniutkie igiełki na Boże Narodzenie.
Tyle, że w tym wcale nie było nic magicznego..
4 października
Dzień w którym w mojej rodzinnej parafii została odprawiona w intencji mojego zdrowia Msza Święta. 4 października w Kościele Katolickim przypada święto św. Franciszka z Asyżu, dlatego Msza była bardzo uroczysta. Wiem, że bardzo licznie przybyła na nią moja rodzina, przyjaciele oraz znajomi za co tutaj z tego miejsca ogromnie Wam wszystkim dziękuję. Miało to dla mnie ogromne znaczenie, nie tylko ze względu na wsparcie, które mi okazaliście oraz miłość, którą mnie otoczyliście, ale przede wszystkim ze względu na modlitwę. Modlitwę za moje uzdrowienie. Dziękuję. Byłam z Wami cały czas myślami.
Tkwi jednak w całej symbolice tej Mszy coś zupełnie innego.
Msza odbyła się późnym wieczorem, zaraz po tym, gdy rozpętało się tornado.
Boże, to trochę tak jakbyś zesłał na mnie to piekło i jeszcze w ostatniej chwili pozwolił im zmówić za mnie modlitwy
- abym to zniosła..
3 października chemioterapia zdzieliła mnie w prawy policzek, 4 października nadstawiłam jej drugi. Nie miałam wyjścia.
To była straszna noc, noc której nie zapomnę do końca życia. Ból, który przeszywał moje ciało był nie do opisania. Obudziłam cały Oddział Hematologii, wyłam jak pies do Księżyca. Nie życzę tego nikomu. A to wszystko działo się w moich upartych, baranich kopytach. Czułam ból. Okropne rwania w kolanach i kostkach u kończyn dolnych rozdzierały mnie na kawałki. Czułam się tak, jakby ktoś mnie po prostu torturował. Błądziłam rękoma po ścianach, nogach, szukając ukojenia, szukając tej zarazy w sobie, szukając pomocy. Raz mi je wykręcał jak pnącze, za chwilę paraliżował, po chwili pozbawiał czucia, a na koniec wykręcał w opętaniu i wbijał drzazgi między kości i nerwy. Krzyczałam, błagałam, prosiłam, modliłam się na całą salę, aby przestał. On jednak bezlitośnie wbijał mi swoje sztylety, rwał je, ciął na kawałki jak w Teksańskiej Masakrze Piłą Mechaniczną (której nigdy nie widziałam, a dziś już na pewno nie oglądnę).
Naszprycowano mnie końską dawką leków przeciwbólowych, które koiły mój ból tylko na chwilę, albo wcale. W trakcie całego horroru doszła jeszcze rura wydechowa o której wspomniałam kilkanaście linijek wyżej. Nie mogłam chodzić o własnych nogach. Przywitałam się więc z wózkiem inwalidzkim, który był na tyle łaskawy, że w stanie półmartwym zawoził mnie do toalety. Nie pamiętam bym kiedykolwiek w swoim życiu czuła się gorzej. Bóle pojawiały się na zmianę, raz na lewą nóżkę, raz na prawą. Pozwalał mi w przerwach złapać trochę oddechu, trochę się ze mnie pośmiał i zaszydził, karmiąc mnie złudzeniami, że przestanie, gdy zaraz po chwili znowu wbijał się pazurami w moje bezbronne ciało.
5 października 2017r.
Wcale nie było lepiej.
"Mamo, ja nie chcę. Nie zgadzam się na to leczenie. Nie takim cierpieniem, nie takim kosztem. Ja tego nie zniosę. Wiem, że obiecałam. Obiecałam, że zniosę wszystko, ale przepraszam - nie dam rady. Wolę się poddać, niż to wszystko znosić."
Naprawdę chciałam się poddać. Nie mogłam nawet złapać jej za rękę. Zabrał mi wszystko.
"Mamo.. czy ja będę sparaliżowana? czy będę jeździć na wózku inwalidzkim?"
Nie dostałam odpowiedzi.
To był bardzo długi dzień. Nowotwór, chemioterapia, albo jedno i drugie rozrywało mi nogi, rozpruwało żołądek i nie pozwalało nic jeść. Poznałam smak pysznego kleiku ryżowego na wodzie, który stanowił przez kilkanaście dni mój główny posiłek. Śmiali się tutaj, że ten kleik już nie jednemu pacjentowi uratował życie. Nie wierzyłam - a jednak.
To była kolejna, jeszcze dłuższa noc. Bóle u nóg nie ustępowały, a wręcz mocno się nasiliły. Lekarze stali nade mną i w bezsilnym geście rozkładali ręce. Był środek nocy, oddział chciał spać, nie pozwalałam mu. Jak w sierocińcu można było usłyszeć z każdego miejsca moje przeraźliwe jęki. Błagałam Boga, aby to się skończyło. Zaciskałam w ręce swój Komunijny, kolorowy różaniec i gorąco się modliłam, aby wyszedł ze mnie ten Demon, gdy wkroczyła wtedy Pani greckiego boga marzeń sennych - samego Morfeusza - Morfina. Dopiero ona dała mi ukojenie. Jedna dawka jednak nie wystarczyła. Po drugiej widziałam już tylko Fioletowe Smoki, ale chociaż ból ustąpił.
Odpłynęłam pod pierzynką Ptasiego Mleczka jak Aniołek.
6 października 2017r.
Gdy Fioletowe Smoki przestały mnie dręczyć - znowu pojawiły się ataki nóg. Takie objawy to rzadkość, ale że ja jestem chodzącym nieszczęściem, to musiało paść na Moriak ☺
W związku z tym zaczęto u mnie podejrzewać przerzuty. Nacieki białaczkowe w głowie. Natychmiast wykonano mi rezonans magnetyczny przy użyciu kontrastu, który na szczęście wykazał, że moja główka jest czysta. Strach w czekaniu i bardzo długim badaniu jakim jest rezonans paraliżował moje serce. Los okazał się jednak być dla mnie łaskawy.
A więc neuropatia?
Choroba nerwów obwodowych, uszkodzenie nerwów obwodowych.
Kolejne podejrzenie.
Zaczęto mi rozrzedzać morfinę, która jest niestety, ale bardzo szkodliwa. Zastąpiono ją plastrami z pochodną morfiny, które stosowałam jeszcze do niedawna przez cały swój pierwszy cykl chemioterapii. Te plastry bywały jednak często bardzo zawodne. Etykieta mówiła o 72h po których ich siła traci na mocy. W moim przypadku to były jakieś 62h, niekiedy krócej - nie wierzcie ulotkom.
Zaczęliśmy również ponownie wracać do podawania mi chemii. Moja wolność więc nie trwała długo. Trzeba było się leczyć.
8 października 2017r.
Zaczerpnęłam trochę oddechu. Sytuacja troszkę się ustabilizowała, plaster z pochodną morfiny koił moje cierpienia, a kleik na ryżu dzielnie znosiłam.
Zaczerpnęłam oddechu.... ☺
Taaa..
Jak nie urok to sraczka.
Okazało się, że do mojego centralnego wkłucia na szyi, które jest aplikowane przez cienką rureczkę jedną stroną prosto w żyłę aż do serca, a drugą na zewnątrz w celu podawania kroplówek oraz chemii - wdało się zakażenie. Natychmiast więc potrzebne było założenie nowego centralnego wkłucia po drugiej stronie szyi oraz.. pożegnanie się na bardzo długi czas z moimi długimi, blond włosami. To one niestety były głównym powodem zakażenia. Tak bardzo zwlekałam z ich ścięciem, moczyłam opatrunek z wkłuciem i szarpałam się pod prysznicem, że to nie mogło się po prostu inaczej skończyć. Pani Fryzjer zaszczyciła mnie swoją wizytą jeszcze tego samego dnia w mojej szczęśliwej trzynastce i w mgnieniu oka pożegnałam się ze swoją kobiecą koroną.
Dobrze chociaż, że maturę mam już za sobą.. ☺
Dziś cieszę się fryzurą na Kożuchowską. Ubywa jej z każdym dniem, czekam cierpliwie aż wszystkie płatki opadną i odrodzą się na nowo. Mają być ponoć dwa razy piękniejsze, gęściejsze, może innego koloru? u kobiet bardzo często odrastają Shakir'owe spiralki... kto wie... ☺
Może jeszcze zostanę polską Shakirą... ☺
17 października 2017r.
Moja pierwsza przepustka do rodzinnego domu.
Mój dzień zbawienia - dzień przepustki do domu na całe fantastyczne 10 dni!!! Nie oznaczało to jednak przerwy od chemioterapii. Moje wyniki oraz mój stan do tego czasu troszeczkę się polepszył, dlatego lekarze uznali, że wszystkie medykamenty wraz z doustną chemią mogę przez jakiś czas przyjmować w domu. Radość i szczęście rozpierała mi serce, tyle czasu nie byłam w stanie zaczerpnąć świeżego powietrza, przejść ulicą, wzdłuż chodnika, spojrzeć na drzewa nie mając przed sobą przezroczystej szyby. Były w końcu łzy, łzy radości. Gdy dotarliśmy do domu - udało mi się zaliczyć również dłuższy spacer do parku wraz ze swoją ukochaną mamą. Żaden inny spacer nie cieszył mnie nigdy bardziej. Żaden.
Moje szczęście pobytu w domu nie trwało jednak długo. Wyniki morfologii po dwóch dniach od powrotu drastycznie spadły, kategorycznie zakazano mi odwiedzin i wyjść. Ponownie pojawiły się nocne ataki na nogi, na szczęście nie tak intensywne jak podczas mojego pobytu w szpitalu, jednak mimo wszystko nie dawały spać. Budziły mnie w środku nocy, zabierały sen, bywały noce w których byłam na chodzie jakąś marną godzinę, maksymalnie trzy - dobre kilka dni pod rząd. Powodem były również sterydy, które doraźnie przyjmuje. Bardzo źle na mnie działają.
A które leki tak na mnie nie działają...? [...]
Sterydy. Okropność. Znasz to powiedzenie?
"Ale się nażarłem! Ah... zjem jeszcze... ☺"
No to ja jeszcze bym do tego od siebie dodała:
"Aaale się nie wyspałam! Ah... posiedzę jeszcze... ☺"
24 października 2017r.
Wyszło mi trochę słoneczka. Przedarło się kilka promyczków przez chmurki, wyniki morfologii uderzyły mi trochę do góry. Mogłam się cieszyć obecnością przyjaciół w swoim pokoju oraz krótkim, drugim spacerem wraz ze swoją ukochaną kuzyneczką.
Tylko wiesz co? Pamiętasz tą słynną ciszę przed burzą?
No właśnie.
25 października 2017r.
Wojewódzki Szpital Specjalistyczny im. J. Gromkowskiego, Koszarowa
Oddział Wewnętrzny
Tego dnia rozpętało się kolejne piekło, podczas, gdy mi zostawał jeszcze jeden, jeden ostatni dzień na przepustce w domu. Nie zdążyłam go już niestety spędzić w swoim rodzinnym domu.
W południe wylądowałam na SOR-ze.
A wszystko zaczęło się jak zwykle bardzo niepozornie. Od migreny.
Próbowałam zbić ją najpierw snem, później środkami przeciwbólowymi - wszystko na nic. Kiedy po kilku godzinach walki z ogromnym bólem głowy udało mi się jakoś zwlec z łóżka świat zatańczył mi krakowiaka. Zaczęłam tracić świadomość, z nosa lała się krew. Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa, przeczytać SMS-a, świat obrócił mi się do góry nogami, rozmazywał, zakręcał slalomy. Czułam się tak, jakbym dostała jakiegoś udaru, sparaliżowało mnie, kompletnie. Chodziłam jak pijana, powłóczyłam nogami, majaczyłam, kiedy już coś z siebie wydukałam to gadałam totalnie od rzeczy, po czym bezwładnie upadłam na łóżko i przykleiłam się do miski, wymiotując. Kiedy moja mama wpadła do pokoju, słysząc, że coś się dzieje - jej burza, gęstych blond włosów mnożyła się w moich oczach razy cztery. Nie sposób opisać przerażenia, które tliło się w moich oczach. Moje ciało odmówiło posłuszeństwa, umysł zapadł się pod Ziemię, a ja przez jakiś dłuższy czas czułam się jak wielka, włochata, głupia mucha, waląca w lato łbem o szybę w poszukiwaniu wyjścia.
Wylądowałam na SOR-ze.
Koszarowa, witaj.
Izolatko, witaj, my już się chyba skądś znamy..
Po raz kolejny zbadano mnie od stóp do głów w poszukiwaniu przerzutów.
Czysto. Uf.
26 października 2017r.
No to czas na moją ulubioną chorobę.
Wykluczyliśmy przerzuty, a więc padło na chorobę zakaźną... podejrzenie sepsy.
Uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona.
Wkroczyła cała masa antybiotyków na sepsę, które do granic możliwości osłabiają ludzki organizm. Nie byłam w stanie ruszyć nawet palcem, wykrztusić z siebie słowa. Totalnie straciłam kontakt ze światem i właśnie wtedy ogarnęła mnie głęboka rozpacz. Przez dobre kilka godzin pustym wzrokiem wpatrywałam się w moją mamę - to w okno. Zatapiałam się w szpitalnej pościeli jak Titanic naprawdę poważnie zastanawiając się nad tym, czy to nie jest już koniec.
Lekarze podejrzewali sepsę, dlatego zapobiegawczo już byłam na nią leczona, jednak innych opcji też nie mogli wykluczyć..
Godzina 22.00
Przyszła kolej na..
Podejrzenie zapalenia opon mózgowych.
Podpisałam zgodę na wykonanie zabiegu. W ciągu godziny wykonano mi punkcję, czyli pobrano ode mnie płyn mózgowo-rdzeniowy z części lędźwiowej kręgosłupa za pomocą igły punkcyjnej. Co mogę napisać? Nic przyjemnego. Ale doktor, wybiegając z mojej sali krzyknęła do moich rodziców, "ależ dzielna z niej dziewucha!", więc chyba nie byłam takim najgorszym pacjentem... ☺ To pozwoliło mi się chociaż na chwilę uśmiechnąć.. ☺
Pozdrawiam panią doktor! ☺
Punkcja to śmieszna sprawa. Po zabiegu należy leżeć płasko na brzuchu z policzkiem wgniecionym w prześcieradło, a następnie leżeć jeszcze przez następne 24 godziny płasko, ale tym razem już na plecach, wstając tylko do toalety. A wszystko po to, aby przypadkiem nie pojawiło się jedno z najczęstszych powikłań, czyli tzw. zespół popunkcyjny.
Ah, i znowu same przyjemności! ☺
Wymioty, migrena, zawroty głowy, sztywność karku, niedosłuch, szum w uszach oraz światłowstręt. Objawy mogą utrzymywać się nawet i do tygodnia czasu. Potwierdzone, jedna z moich dobrych duszyczek z oddziału przechodziła męczarnie z tygodniowym zespołem popunkcyjny. Nie do końca posłuchała się zaleceń lekarzy, aczkolwiek słyszałam, że też nie zawsze leżenie plackiem po punkcji daje gwarancje nie pojawienia się powikłań po zabiegu.
Czyli gramy w totolotka! Mój był na szczęście szczęśliwy! ☺
Jak Księżniczka na ziarnku grochu wyleżałam swoje 26 godzin, Księcia się niestety żadnego nie doczekałam, ale chociaż wynik badania był zadowalający.
Wykluczono zapalenie opon mózgowych.
Boże, ile Ty mi zadajesz cierpienia za te wszystkie podejrzanie kłębiące się we mnie demony...
27 października 2017r.
Klinika Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku we Wrocławiu
Na noszach wjechałam Ambulansem jak królowa na swoje stare śmieci Kliniki Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku ☺
Po rozmowie ze swoją doktor prowadzącą dostałam ostateczną informację. Chemia.
Wszystkie moje objawy, ataki na nogi oraz przygoda podczas mojego pobytu w domu były spowodowane chemią, którą przyjmuje, a która jest z kolei niezbędna w moim leczeniu. Lekarze podjęli decyzje - zmniejszamy dawkę, gdyż nie możemy z tej chemii zrezygnować.
30 października 2017r.
To był dla mnie bardzo ważny dzień. Drugi raz został mi pobrany szpik (wgryzłam się jak Reksio w szynkę w swojego kciuka, ale przeżył to, spokojnie ☺), aby sprawdzić, czy nastąpiła remisja w szpiku, czyli, czy choroba się cofa ☺
Ogromna radość, w końcu łzy radości, bo jak się okazało organizm walczy, chemia działa!!!!
Dokładniej potwierdziły to również późniejsze wyniki badań MRD, czyli minimalnej choroby resztkowej, która wykazuje obecność innych komórek nowotworowych w szpiku.
MRD okazało się być niewykrywalne ☺
Moje leczenie jest na dobrej drodze, a co najważniejsze - przeszczep na tą chwilę nie jest potrzebny.
☺☺☺☺☺☺
Mogłam naprawdę odetchnąć z ulgą.
Przeszczep to ostateczność, to bardzo poważna operacja, której cała procedura jest niesamowicie okrutna, przerażająca i bardzo ryzykowna. Los był dla mnie łaskawy, nie poddaje się i wierzę mocno w to, że ta sytuacja będzie przez cały czas stabilna i nie zmieni się przez najbliższe tygodnie, miesiące i lata. W pierwszym cyklu moja chemioterapia - dosłownie - zmiotła mnie z powierzchni Ziemi, jednak opłacało się. Moje cierpienia nie poszły na marne. Mam w sobie dużo wiary i nadziei, że zwyciężę z potworem, który we mnie zamieszkał. Zniosę chemię, którą jestem truta i na samym końcu mojego szczęśliwego zakończenia uściskam mocno swoich rodziców i wykrzyczę, że wygrałam życie.
Gorąco wierzę, że wszystko jest w mojej głowie. Nie dam potworowi satysfakcji, chcę niszczyć go codziennie swoim uśmiechem i odpychać wszystkie ataki, które funduje mi chemioterapia.
Wierzę, że z tego wyjdę, ja po prostu nie biorę pod uwagę innej opcji.
Kocham Was całym sercem. Dziękuję za modlitwę, miłość, wsparcie i wszystkie wiadomości oraz drobnostki.
Mam najlepszych ludzi na świecie, jesteście niezastąpieni, pamiętajcie o tym, proszę!!!
Naprawdę, nie chcę wiedzieć, co jest w chemii, którą dostaję, ale przypuszczam, że cała tablica Mendelejewa.
Czy mnie ona uratuje, czy zniszczy cały mój zdrowy organizm - pokaże tylko czas.
Dlatego wiesz, co robię, gdy przyjmuję dożylną, albo doustną chemię?
Znak krzyża.
Każda chemia jest inna. Mimo, że Kasia z Asią chorują na tą samą chorobę to wszystko u nich będzie przebiegać kompletnie inaczej. Nie ma reguł, nie ma schematów, nie ma stwierdzeń "że jest tak i tak". Każda chemia jest inna, każdy ją przechodzi indywidualnie, na swój chory sposób. Wszystko zależy od choroby, rokowań, rozpoznania, podtypu, wieku, wagi, wzrostu, kondycji. Moje początki z chemią były całkiem niezłe. Przez pierwsze kilka dni chodziłam po prostu jak armata. Jak bomba zegarowa, która za chwilę wybuchnie. Nie wiem, czy było to spowodowane chemią, stresem, adrenaliną, czy może ładowaniem rosyjskich armat przed największą wojenną defensywną swojego życia. W każdym bądź razie niewątpliwe jest to, że kilogramami czysty trotyl sypał się z moich butów. Sen miałam żaden, ale to akurat nic nowego. Nawet nasenne mi już nie pomagają.
Przespać więcej jak 4 godziny? Oooh... cudownie ☺
Pamiętam jak w pierwszych dniach nie mogłam znaleźć sobie miejsca, oczy błądziły mi jak obłąkane po mojej szczęśliwej trzynastce. Ręce drżały, szukały potwora gdzieś pod skórą, jakby chciały go wyrwać ze środka. Chodziłam jak w zegarku, jak maszyna. Siedziałam, analizowałam, myślałam, czytałam, pisałam, robiłam notatki. Nadal robię. Muszę wszystko wiedzieć. Każdy szczegół, każdą datę, znać każdy lek, każdą kroplówkę, każdy objaw, każdą zmianę w swoim wyglądzie, zachowaniu, każdą nową diagnozę, każdą nową, kolejną chemię, każdy kolejny etap leczenia, każdy oddech tej przeklętej bestii. To sprawia, że czuję się spokojniejsza, czuję, że mam to pod kontrolą, że znam swojego wroga. Taka też trochę moja Moriaczkowa natura, lubię mieć rękę na pulsie. Dlatego też na początku spędzałam długie wieczory na rozmowie telefonicznej ze swoją przyjaciółką, przygotowując się mentalnie na największą wojnę swojego życia. Gdzieś jednak z tyłu głowy w całym tym swoim obłędzie czułam jakiś taki dziwny niepokój.
A moja kobieca intuicja już wielokrotnie mnie stety/niestety nie zawiodła.
Było po prostu za cicho.
"Aniu, jakby taka cisza przed burzą, wiesz...?"
Miałam rację. Ja to chyba jednak zostanę tą czarownicą... ☺
Hermiona Granger, cześć to ja...☺
Jak już wspomniałam wcześniej każda chemia jest inna i każdy pacjent chory na jakikolwiek nowotwór będzie reagował na chemię bardzo indywidualnie.
Tak też tego 21 września 2017r. w czwartek przyjęłam swoją pierwszą chemię doustną dawkowaną dwa razy w ciągu dnia. Po kilku dniach wprowadzono mi dodatkowo chemię dożylną. Chemia dożylna jest silniejsza, cięższa i wywołuje "ciekawsze" skutki uboczne, choć w moim przypadku to z tą doustną jak się okazuje jest gorzej. To właśnie to o czym wspomniałam wcześniej - nie ma reguł, nie ma schematów.
Chemie dożylną wlewali we mnie co drugi dzień w sumie w czterech dawkach, równocześnie cały czas podając mi dwa razy dziennie chemie doustną. W sumie więc przez cztery dni, co dwa dni, mojego pierwszego stadium cyklu pierwszej chemioterapii dostałam w ciągu czterech dni potrójną dawkę chemii. Doustnej oraz dożylnej. Na początku moje skutki uboczne po chemii były całkiem znośne. Wysuszone usta, dłonie, błony śluzowe (uczucie wiecznego kaca), niekiedy traciłam również smak. Jedzenie, które do tej pory uwielbiałam - przestało mi smakować. Chemia zmienia kubki smakowe, albo po prostu sprawia, że ich nie ma. Posiłki są metaliczne, żadne, niedobre, ohydne, niezdatne do jedzenia. Dlatego wielu pacjentów podczas zażywania chemii po prostu nic nie je. Widziałam pacjentów, którzy wypluwali na talerz to, co dopiero zdążyli wsadzić do ust. Nie jedzą, bo im nie smakuje, nie jedzą, bo wymiotują jak koty, nie jedzą, bo przechodzą taki rozstrój żołądka, że nawet nie sposób nazwać tego biegunką. To jak odpływ wyniszczonej rury wydechowej, która od czasów prehistorycznych nie widziała hydraulika. Ja wymiotowałam póki co tylko raz.
Dzięki Ci, Boże.
(choć nie wiem, czy nie lepsze jest nie wiszenie nad toaletą, jak to, co spotkało właśnie mnie, ale o tym za chwilę...)
Wracając do mnie to znalazłoby się jeszcze... ogólne osłabienie organizmu, częste nocne poty. I to jest bardzo uciążliwe. Chemia okropnie z człowieka paruje, pacjent jest nią na wskroś przesiąknięty, dlatego nasza sala musi być również często wietrzona. Czasami dochodzi do tego, że w środku nocy budzę się sześć razy, co godzinę, aby przebrać piżamę, czy wymienić ręczniki, które zastępują mi w nocy pościel.
Już się czegoś nauczyłam ☺
Jama ustna - afty, zajady, które znowu bardzo utrudniają spożywanie posiłków., skrzepy krwi w nosie, bądź krwawienia. Problemy z oddawaniem moczu, pieczenie, swędzenie. Wrażliwość na dźwięki, światło, wysoki, chaotyczny ton głosu, ból. Przy zbyt ekspresyjnych osobach popadam w irytacje i zmęczenie. Pojawiają się u mnie również drgania rąk, skurcze palców, miejscowe, naskórne poparzenia. Powolne, ospałe wypowiadanie się, problemy z koncentracją, senność tudzież bezsenność.
To nie trwa jednak wszystko przez cały czas, spokojnie. Raz jest lepiej, raz gorzej.
Tyle, że to naprawdę jest nic.
Słyszałam tutaj już przeróżne historie odnośnie objawów na chemioterapii.
I bywają naprawdę gorsze, ja też mam swoje. Miałam dwa kilkudniowe kryzysy, które dzisiaj spędzają mi sen z powiek. Wygrałam z nimi. Zamknęłam je w swojej Puszce Pandory z wielkim, czerwonym napisem -
"WARNING - POD ŻADNYM POZOREM NIE OTWIERAĆ"
i każdego dnia gorąco się modlę, aby więcej stamtąd nie wylazły.
Nadzieja matką głupich ☺
3 października 2017r.
Właśnie tego przeklętego dnia moja Puszka Pandory zaczęła się otwierać.
Wylazły z niej wszystkie karaluchy i zafundowały mi porządne Auschwitz. Bo z całym szacunkiem, ale inaczej tego nie nazwę. Moje nogi. Moje dwa, niezastąpione, baranie kopyta - wiecznie gdzieś pędzące, gnające, zapadły się pod Ziemie. Od dziecka biegałam, biegam odkąd pamiętam. Ile to razy wyprzedzałam swój autobus, bo po co czekać te 20 minut skoro można się przejść na następny przystanek? ile to razy w gorszą noc przemierzałam sama kilometry ze swojej wioski prosto na samo centrum Wrocławia tylko po to, aby się przejść, pomyśleć i pobyć sama ze sobą? ile to razy biegłam, śpieszyłam się, skakałam, kombinowałam tymi nogami.. tymi cholernymi nogami. Ile to razy dobiegałam szczęśliwa do mety, rozbijałam się po siatkarskich, koszykarskich, czy tenisowych boiskach? Ile to razy przemierzałam Odrą pół Wrocławia. Zawsze w biegu, zawsze. Lubię szybko chodzić, lubię czuć wiatr we włosach, w moich długich, blond włosach, lubię gnać mocno rowerem, lubię tracić kontrolę nad prędkością. Biec.
Ile to razy...
Pamiętasz tą ciszę przed burzą?
Trzeciego października chemioterapia zaczynała głośno dmuchać w mój kark. Byłam świeżo po dożylnej chemii. Mój stan zaczął się mocno pogarszać, lekarze postanowili na kilka dni odstawić moją doustną chemię.
4 października 2017r.
4 października?
4 października.. to była środa
Dzień w którym moje włosy zaczęły żyć własnym życiem i błądzić po wszystkich zakamarkach sali nr 13. Dzień w którym po raz pierwszy delikatnie muskając swoich długich, blond włosów - one po prostu sypały się na podłogę. Jak cieniutkie igiełki na Boże Narodzenie.
Tyle, że w tym wcale nie było nic magicznego..
4 października
Dzień w którym w mojej rodzinnej parafii została odprawiona w intencji mojego zdrowia Msza Święta. 4 października w Kościele Katolickim przypada święto św. Franciszka z Asyżu, dlatego Msza była bardzo uroczysta. Wiem, że bardzo licznie przybyła na nią moja rodzina, przyjaciele oraz znajomi za co tutaj z tego miejsca ogromnie Wam wszystkim dziękuję. Miało to dla mnie ogromne znaczenie, nie tylko ze względu na wsparcie, które mi okazaliście oraz miłość, którą mnie otoczyliście, ale przede wszystkim ze względu na modlitwę. Modlitwę za moje uzdrowienie. Dziękuję. Byłam z Wami cały czas myślami.
Tkwi jednak w całej symbolice tej Mszy coś zupełnie innego.
Msza odbyła się późnym wieczorem, zaraz po tym, gdy rozpętało się tornado.
Boże, to trochę tak jakbyś zesłał na mnie to piekło i jeszcze w ostatniej chwili pozwolił im zmówić za mnie modlitwy
- abym to zniosła..
3 października chemioterapia zdzieliła mnie w prawy policzek, 4 października nadstawiłam jej drugi. Nie miałam wyjścia.
To była straszna noc, noc której nie zapomnę do końca życia. Ból, który przeszywał moje ciało był nie do opisania. Obudziłam cały Oddział Hematologii, wyłam jak pies do Księżyca. Nie życzę tego nikomu. A to wszystko działo się w moich upartych, baranich kopytach. Czułam ból. Okropne rwania w kolanach i kostkach u kończyn dolnych rozdzierały mnie na kawałki. Czułam się tak, jakby ktoś mnie po prostu torturował. Błądziłam rękoma po ścianach, nogach, szukając ukojenia, szukając tej zarazy w sobie, szukając pomocy. Raz mi je wykręcał jak pnącze, za chwilę paraliżował, po chwili pozbawiał czucia, a na koniec wykręcał w opętaniu i wbijał drzazgi między kości i nerwy. Krzyczałam, błagałam, prosiłam, modliłam się na całą salę, aby przestał. On jednak bezlitośnie wbijał mi swoje sztylety, rwał je, ciął na kawałki jak w Teksańskiej Masakrze Piłą Mechaniczną (której nigdy nie widziałam, a dziś już na pewno nie oglądnę).
Naszprycowano mnie końską dawką leków przeciwbólowych, które koiły mój ból tylko na chwilę, albo wcale. W trakcie całego horroru doszła jeszcze rura wydechowa o której wspomniałam kilkanaście linijek wyżej. Nie mogłam chodzić o własnych nogach. Przywitałam się więc z wózkiem inwalidzkim, który był na tyle łaskawy, że w stanie półmartwym zawoził mnie do toalety. Nie pamiętam bym kiedykolwiek w swoim życiu czuła się gorzej. Bóle pojawiały się na zmianę, raz na lewą nóżkę, raz na prawą. Pozwalał mi w przerwach złapać trochę oddechu, trochę się ze mnie pośmiał i zaszydził, karmiąc mnie złudzeniami, że przestanie, gdy zaraz po chwili znowu wbijał się pazurami w moje bezbronne ciało.
5 października 2017r.
Wcale nie było lepiej.
"Mamo, ja nie chcę. Nie zgadzam się na to leczenie. Nie takim cierpieniem, nie takim kosztem. Ja tego nie zniosę. Wiem, że obiecałam. Obiecałam, że zniosę wszystko, ale przepraszam - nie dam rady. Wolę się poddać, niż to wszystko znosić."
Naprawdę chciałam się poddać. Nie mogłam nawet złapać jej za rękę. Zabrał mi wszystko.
"Mamo.. czy ja będę sparaliżowana? czy będę jeździć na wózku inwalidzkim?"
Nie dostałam odpowiedzi.
To był bardzo długi dzień. Nowotwór, chemioterapia, albo jedno i drugie rozrywało mi nogi, rozpruwało żołądek i nie pozwalało nic jeść. Poznałam smak pysznego kleiku ryżowego na wodzie, który stanowił przez kilkanaście dni mój główny posiłek. Śmiali się tutaj, że ten kleik już nie jednemu pacjentowi uratował życie. Nie wierzyłam - a jednak.
To była kolejna, jeszcze dłuższa noc. Bóle u nóg nie ustępowały, a wręcz mocno się nasiliły. Lekarze stali nade mną i w bezsilnym geście rozkładali ręce. Był środek nocy, oddział chciał spać, nie pozwalałam mu. Jak w sierocińcu można było usłyszeć z każdego miejsca moje przeraźliwe jęki. Błagałam Boga, aby to się skończyło. Zaciskałam w ręce swój Komunijny, kolorowy różaniec i gorąco się modliłam, aby wyszedł ze mnie ten Demon, gdy wkroczyła wtedy Pani greckiego boga marzeń sennych - samego Morfeusza - Morfina. Dopiero ona dała mi ukojenie. Jedna dawka jednak nie wystarczyła. Po drugiej widziałam już tylko Fioletowe Smoki, ale chociaż ból ustąpił.
Odpłynęłam pod pierzynką Ptasiego Mleczka jak Aniołek.
6 października 2017r.
Gdy Fioletowe Smoki przestały mnie dręczyć - znowu pojawiły się ataki nóg. Takie objawy to rzadkość, ale że ja jestem chodzącym nieszczęściem, to musiało paść na Moriak ☺
W związku z tym zaczęto u mnie podejrzewać przerzuty. Nacieki białaczkowe w głowie. Natychmiast wykonano mi rezonans magnetyczny przy użyciu kontrastu, który na szczęście wykazał, że moja główka jest czysta. Strach w czekaniu i bardzo długim badaniu jakim jest rezonans paraliżował moje serce. Los okazał się jednak być dla mnie łaskawy.
A więc neuropatia?
Choroba nerwów obwodowych, uszkodzenie nerwów obwodowych.
Kolejne podejrzenie.
Zaczęto mi rozrzedzać morfinę, która jest niestety, ale bardzo szkodliwa. Zastąpiono ją plastrami z pochodną morfiny, które stosowałam jeszcze do niedawna przez cały swój pierwszy cykl chemioterapii. Te plastry bywały jednak często bardzo zawodne. Etykieta mówiła o 72h po których ich siła traci na mocy. W moim przypadku to były jakieś 62h, niekiedy krócej - nie wierzcie ulotkom.
Zaczęliśmy również ponownie wracać do podawania mi chemii. Moja wolność więc nie trwała długo. Trzeba było się leczyć.
8 października 2017r.
Zaczerpnęłam trochę oddechu. Sytuacja troszkę się ustabilizowała, plaster z pochodną morfiny koił moje cierpienia, a kleik na ryżu dzielnie znosiłam.
Zaczerpnęłam oddechu.... ☺
Taaa..
Jak nie urok to sraczka.
Okazało się, że do mojego centralnego wkłucia na szyi, które jest aplikowane przez cienką rureczkę jedną stroną prosto w żyłę aż do serca, a drugą na zewnątrz w celu podawania kroplówek oraz chemii - wdało się zakażenie. Natychmiast więc potrzebne było założenie nowego centralnego wkłucia po drugiej stronie szyi oraz.. pożegnanie się na bardzo długi czas z moimi długimi, blond włosami. To one niestety były głównym powodem zakażenia. Tak bardzo zwlekałam z ich ścięciem, moczyłam opatrunek z wkłuciem i szarpałam się pod prysznicem, że to nie mogło się po prostu inaczej skończyć. Pani Fryzjer zaszczyciła mnie swoją wizytą jeszcze tego samego dnia w mojej szczęśliwej trzynastce i w mgnieniu oka pożegnałam się ze swoją kobiecą koroną.
Dobrze chociaż, że maturę mam już za sobą.. ☺
Dziś cieszę się fryzurą na Kożuchowską. Ubywa jej z każdym dniem, czekam cierpliwie aż wszystkie płatki opadną i odrodzą się na nowo. Mają być ponoć dwa razy piękniejsze, gęściejsze, może innego koloru? u kobiet bardzo często odrastają Shakir'owe spiralki... kto wie... ☺
Może jeszcze zostanę polską Shakirą... ☺
17 października 2017r.
Moja pierwsza przepustka do rodzinnego domu.
Mój dzień zbawienia - dzień przepustki do domu na całe fantastyczne 10 dni!!! Nie oznaczało to jednak przerwy od chemioterapii. Moje wyniki oraz mój stan do tego czasu troszeczkę się polepszył, dlatego lekarze uznali, że wszystkie medykamenty wraz z doustną chemią mogę przez jakiś czas przyjmować w domu. Radość i szczęście rozpierała mi serce, tyle czasu nie byłam w stanie zaczerpnąć świeżego powietrza, przejść ulicą, wzdłuż chodnika, spojrzeć na drzewa nie mając przed sobą przezroczystej szyby. Były w końcu łzy, łzy radości. Gdy dotarliśmy do domu - udało mi się zaliczyć również dłuższy spacer do parku wraz ze swoją ukochaną mamą. Żaden inny spacer nie cieszył mnie nigdy bardziej. Żaden.
Moje szczęście pobytu w domu nie trwało jednak długo. Wyniki morfologii po dwóch dniach od powrotu drastycznie spadły, kategorycznie zakazano mi odwiedzin i wyjść. Ponownie pojawiły się nocne ataki na nogi, na szczęście nie tak intensywne jak podczas mojego pobytu w szpitalu, jednak mimo wszystko nie dawały spać. Budziły mnie w środku nocy, zabierały sen, bywały noce w których byłam na chodzie jakąś marną godzinę, maksymalnie trzy - dobre kilka dni pod rząd. Powodem były również sterydy, które doraźnie przyjmuje. Bardzo źle na mnie działają.
A które leki tak na mnie nie działają...? [...]
Sterydy. Okropność. Znasz to powiedzenie?
"Ale się nażarłem! Ah... zjem jeszcze... ☺"
No to ja jeszcze bym do tego od siebie dodała:
"Aaale się nie wyspałam! Ah... posiedzę jeszcze... ☺"
24 października 2017r.
Wyszło mi trochę słoneczka. Przedarło się kilka promyczków przez chmurki, wyniki morfologii uderzyły mi trochę do góry. Mogłam się cieszyć obecnością przyjaciół w swoim pokoju oraz krótkim, drugim spacerem wraz ze swoją ukochaną kuzyneczką.
Tylko wiesz co? Pamiętasz tą słynną ciszę przed burzą?
No właśnie.
25 października 2017r.
Wojewódzki Szpital Specjalistyczny im. J. Gromkowskiego, Koszarowa
Oddział Wewnętrzny
Tego dnia rozpętało się kolejne piekło, podczas, gdy mi zostawał jeszcze jeden, jeden ostatni dzień na przepustce w domu. Nie zdążyłam go już niestety spędzić w swoim rodzinnym domu.
W południe wylądowałam na SOR-ze.
A wszystko zaczęło się jak zwykle bardzo niepozornie. Od migreny.
Próbowałam zbić ją najpierw snem, później środkami przeciwbólowymi - wszystko na nic. Kiedy po kilku godzinach walki z ogromnym bólem głowy udało mi się jakoś zwlec z łóżka świat zatańczył mi krakowiaka. Zaczęłam tracić świadomość, z nosa lała się krew. Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa, przeczytać SMS-a, świat obrócił mi się do góry nogami, rozmazywał, zakręcał slalomy. Czułam się tak, jakbym dostała jakiegoś udaru, sparaliżowało mnie, kompletnie. Chodziłam jak pijana, powłóczyłam nogami, majaczyłam, kiedy już coś z siebie wydukałam to gadałam totalnie od rzeczy, po czym bezwładnie upadłam na łóżko i przykleiłam się do miski, wymiotując. Kiedy moja mama wpadła do pokoju, słysząc, że coś się dzieje - jej burza, gęstych blond włosów mnożyła się w moich oczach razy cztery. Nie sposób opisać przerażenia, które tliło się w moich oczach. Moje ciało odmówiło posłuszeństwa, umysł zapadł się pod Ziemię, a ja przez jakiś dłuższy czas czułam się jak wielka, włochata, głupia mucha, waląca w lato łbem o szybę w poszukiwaniu wyjścia.
Wylądowałam na SOR-ze.
Koszarowa, witaj.
Izolatko, witaj, my już się chyba skądś znamy..
Po raz kolejny zbadano mnie od stóp do głów w poszukiwaniu przerzutów.
Czysto. Uf.
26 października 2017r.
No to czas na moją ulubioną chorobę.
Wykluczyliśmy przerzuty, a więc padło na chorobę zakaźną... podejrzenie sepsy.
Uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona.
Wkroczyła cała masa antybiotyków na sepsę, które do granic możliwości osłabiają ludzki organizm. Nie byłam w stanie ruszyć nawet palcem, wykrztusić z siebie słowa. Totalnie straciłam kontakt ze światem i właśnie wtedy ogarnęła mnie głęboka rozpacz. Przez dobre kilka godzin pustym wzrokiem wpatrywałam się w moją mamę - to w okno. Zatapiałam się w szpitalnej pościeli jak Titanic naprawdę poważnie zastanawiając się nad tym, czy to nie jest już koniec.
Lekarze podejrzewali sepsę, dlatego zapobiegawczo już byłam na nią leczona, jednak innych opcji też nie mogli wykluczyć..
Godzina 22.00
Przyszła kolej na..
Podejrzenie zapalenia opon mózgowych.
Podpisałam zgodę na wykonanie zabiegu. W ciągu godziny wykonano mi punkcję, czyli pobrano ode mnie płyn mózgowo-rdzeniowy z części lędźwiowej kręgosłupa za pomocą igły punkcyjnej. Co mogę napisać? Nic przyjemnego. Ale doktor, wybiegając z mojej sali krzyknęła do moich rodziców, "ależ dzielna z niej dziewucha!", więc chyba nie byłam takim najgorszym pacjentem... ☺ To pozwoliło mi się chociaż na chwilę uśmiechnąć.. ☺
Pozdrawiam panią doktor! ☺
Punkcja to śmieszna sprawa. Po zabiegu należy leżeć płasko na brzuchu z policzkiem wgniecionym w prześcieradło, a następnie leżeć jeszcze przez następne 24 godziny płasko, ale tym razem już na plecach, wstając tylko do toalety. A wszystko po to, aby przypadkiem nie pojawiło się jedno z najczęstszych powikłań, czyli tzw. zespół popunkcyjny.
Ah, i znowu same przyjemności! ☺
Wymioty, migrena, zawroty głowy, sztywność karku, niedosłuch, szum w uszach oraz światłowstręt. Objawy mogą utrzymywać się nawet i do tygodnia czasu. Potwierdzone, jedna z moich dobrych duszyczek z oddziału przechodziła męczarnie z tygodniowym zespołem popunkcyjny. Nie do końca posłuchała się zaleceń lekarzy, aczkolwiek słyszałam, że też nie zawsze leżenie plackiem po punkcji daje gwarancje nie pojawienia się powikłań po zabiegu.
Czyli gramy w totolotka! Mój był na szczęście szczęśliwy! ☺
Jak Księżniczka na ziarnku grochu wyleżałam swoje 26 godzin, Księcia się niestety żadnego nie doczekałam, ale chociaż wynik badania był zadowalający.
Wykluczono zapalenie opon mózgowych.
Boże, ile Ty mi zadajesz cierpienia za te wszystkie podejrzanie kłębiące się we mnie demony...
27 października 2017r.
Klinika Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku we Wrocławiu
Na noszach wjechałam Ambulansem jak królowa na swoje stare śmieci Kliniki Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku ☺
Po rozmowie ze swoją doktor prowadzącą dostałam ostateczną informację. Chemia.
Wszystkie moje objawy, ataki na nogi oraz przygoda podczas mojego pobytu w domu były spowodowane chemią, którą przyjmuje, a która jest z kolei niezbędna w moim leczeniu. Lekarze podjęli decyzje - zmniejszamy dawkę, gdyż nie możemy z tej chemii zrezygnować.
30 października 2017r.
To był dla mnie bardzo ważny dzień. Drugi raz został mi pobrany szpik (wgryzłam się jak Reksio w szynkę w swojego kciuka, ale przeżył to, spokojnie ☺), aby sprawdzić, czy nastąpiła remisja w szpiku, czyli, czy choroba się cofa ☺
Ogromna radość, w końcu łzy radości, bo jak się okazało organizm walczy, chemia działa!!!!
Dokładniej potwierdziły to również późniejsze wyniki badań MRD, czyli minimalnej choroby resztkowej, która wykazuje obecność innych komórek nowotworowych w szpiku.
MRD okazało się być niewykrywalne ☺
Moje leczenie jest na dobrej drodze, a co najważniejsze - przeszczep na tą chwilę nie jest potrzebny.
☺☺☺☺☺☺
Mogłam naprawdę odetchnąć z ulgą.
Przeszczep to ostateczność, to bardzo poważna operacja, której cała procedura jest niesamowicie okrutna, przerażająca i bardzo ryzykowna. Los był dla mnie łaskawy, nie poddaje się i wierzę mocno w to, że ta sytuacja będzie przez cały czas stabilna i nie zmieni się przez najbliższe tygodnie, miesiące i lata. W pierwszym cyklu moja chemioterapia - dosłownie - zmiotła mnie z powierzchni Ziemi, jednak opłacało się. Moje cierpienia nie poszły na marne. Mam w sobie dużo wiary i nadziei, że zwyciężę z potworem, który we mnie zamieszkał. Zniosę chemię, którą jestem truta i na samym końcu mojego szczęśliwego zakończenia uściskam mocno swoich rodziców i wykrzyczę, że wygrałam życie.
Gorąco wierzę, że wszystko jest w mojej głowie. Nie dam potworowi satysfakcji, chcę niszczyć go codziennie swoim uśmiechem i odpychać wszystkie ataki, które funduje mi chemioterapia.
Wierzę, że z tego wyjdę, ja po prostu nie biorę pod uwagę innej opcji.
Kocham Was całym sercem. Dziękuję za modlitwę, miłość, wsparcie i wszystkie wiadomości oraz drobnostki.
Mam najlepszych ludzi na świecie, jesteście niezastąpieni, pamiętajcie o tym, proszę!!!
Naprawdę, nie chcę wiedzieć, co jest w chemii, którą dostaję, ale przypuszczam, że cała tablica Mendelejewa.
Czy mnie ona uratuje, czy zniszczy cały mój zdrowy organizm - pokaże tylko czas.
Dlatego wiesz, co robię, gdy przyjmuję dożylną, albo doustną chemię?
Znak krzyża.
Trzymam za ciebie kciuki, wierzę, że ci się uda :) Możesz liczyć na moją modlitwę :)
OdpowiedzUsuńDziękuje z całego serca. Życzę bardzo dużo zdrówka.
UsuńKochana ja w izolatce nie byłam nigdy ale na nerkę spędziłam w szpitalach nie mało czasu pamiętam kraty w oknie oraz liczyłam kroki ile jest do łazienki w szpitalu. Modlę się za Ciebie a sama też staczam walkę o odporność organizmu mojego bo mam drożdżyce jest to choroba jak za dużo w człowieka pakują antybiotyków rośnie grzyb wtedy w organizmie. Byłam też u psychiatry i dostałam lek. I nerka kupiłam już lek i ćwiczenia na razie w domu zaczynam i walka o zdrowie moje też. To co napisałaś o bólu mi to przypomina kolki nerki łapie ona kiedy chcę nie pyta może mnie dopaść nawet na ulicy jak idę gdzieś wbija się w prawy bok.
OdpowiedzUsuńdesa.blog.pl
Bardzo współczuję.. walcz kochana i nie poddawaj się. Dbaj również o swoją głowę, podejście i pozytywne myślenie w chorobie jest bardzo ważne, to ono daje nam siłę do staczania każdego dnia walki z chorobą. Wierzę, że obie damy radę i przezwyciężymy to. Życzę Ci dużo zdrowia, aby każdego dnia Twój ból był co raz słabszy.
UsuńWspółczuję i wierzę ,że wygrasz na pewno...Trzmam kciuki, będę o Tobie myśleć i modlić się, by się udało , żebyś wygrała, buziaki, przytulam bardzo mocno ...
OdpowiedzUsuńDziękuję mocno, wygram, wierzę w to mocno! Ja również całuję i ślę mnóstwo zdrowia oraz uśmiechu.
UsuńZaczęłam czytać...i rozpłakałam się. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie co teraz musisz przechodzic. Ile to leczenie zadaje Ci bólu :( ale trzymam za Ciebie mocno kciuki !!! Musisz zaufac lekarzom jak i Panu Bogu, oddaj mu całe swoje cierpienie, on wszystko weźmie na swoje barki a Ty wyjdziesz z tego!!! Mocno w to wierze! Jestes dzielna i twarda. Jestes lekkoatletka, jestes sportowcem a to oznacza, ze nie poddasz sie tak łatwo ! Trzymam mocno kciuki o powrot do zdrowiam. Zanim sie obrocisz a bedziesz smigala w nastepnym survival race !! :)
OdpowiedzUsuńUfam lekarzom, jestem pod bardzo dobrą opieką, najlepszym oddziale Hematologii na Dolnym Śląsku, dlatego jestem spokojna. Z Bogiem również jestem bardzo blisko, modle się co dziennie i wierzę w to, że mnie uzdrowi. Dziękuję Ci bardzo za wparcie, szczególnie za wzmiankę o Survivalu, tęsknie za tym ogromnie, ale jeszcze do tego wrócę! Na pewno! Życzę Ci wszystkiego dobrego i przede wszystkim mnóstwo zdrowia!
UsuńCzłowiek przejmuj się takimi głupotami w swoim życiu, marudzi, ciągle jest niezadowolony , ciągle nuu mało a co to wszystko jest w obliczu Twoich doświadczen.. człowiek uczy się pokory.Podziwiam Cię kochana i jestem z Tobą całym sercem i modlę się aby Maryja dała Ci siłę do dalszej walki i żebyś wygrala ta wojne 🙂 Pozdrawiam Cię serdecznie, trzymaj się
OdpowiedzUsuńDoceniaj kochana, doceniaj wszystko, co masz i nie przejmuj się tymi wszystkimi głupotami, które Cię otaczają. Życie jest zbyt kruche i zbyt krótkie, aby walczyć z wiatrakami. Dziękuję bardzo za wsparcie i modlitwę, całuję mocno i życzę dużo zdrówka.
UsuńTyle słów ciśnie mi się na usta, a potem myśle ze każde z nich jest takie banalne. Kochana, znalazłam Twój blog przypadkiem ale nie przypadkiem myśle o Tobie bardzo częstego. I chociaż wcale sie nie znamy, to jesteś dla mnie BOHATERKĄ. Jeszcze wiele spacerów przed Tobą. Wrocławskie ścieżki czekają na Ciebie, jestem pewna ze na wiosnę juz będziesz nimi z duma maszerować. Całuje, ściskam, modlę sie. Olga
OdpowiedzUsuńOlga, kochanie, dziękuję za tak ciepły komentarz. Bardzo marzy mi się być na wiosnę zdrową. Życzę Ci dużo zdrowia, dbaj o siebie, całuję.
Usuń