14. Wygrałam z rakiem, wygrałam z białaczką, a dziś walczę z niepełnosprawnością.









Dobry wieczór. Przychodzę do Was z bardzo dla mnie ważnym i przełomowym postem, dlatego jeśli jesteś ze mną tutaj od początku mojej walki z chorobą nowotworową - będę wdzięczna, jeśli doczytasz ten post do końca. Słowem wstępu..

We wrześniu 2017 r. zachorowałam na białaczkę i w wyniku samej choroby oraz chemioterapii doznałam poważnych powikłań na skutek których od początku 2018 r. walczę z niepełnosprawnym kolanem. Od września 2017 r. do kwietnia 2018 r. przeszłam kilka cykli szpitalnej chemioterapii. Po wyjściu ze szpitala, od 5 maja 2018 r. moje dalsze leczenie przewidywało kolejne 2 lata chemioterapii w cyklu domowym. Okres ten nazywany jest "cyklem podtrzymującym remisje choroby", aby paskudztwo się nie nawróciło. Pacjent nie jest więc jeszcze uznany za zdrowego. Przez te 2 lata przyjmowałam chemie w tabletkach co 3 miesiące, w sumie 8 razy. Chemia ta nie była tak agresywna jak ta, którą otrzymywałam w szpitalu, zatem tyle na ile pozwalały mi moje siły - mogłam wrócić do normalnego życia, z dala od szpitalnego koszmaru. W efekcie, dopiero po zakończeniu tego 2 letniego cyklu w pełni zakończyłam swoje leczenie chemioterapią. Ostatecznie. Tak, to jest ten moment kiedy mogę Wam już oficjalnie powiedzieć, iż w maju tego roku usłyszałam w końcu od swojej hematolog, że jestem zdrowa.

"Wygrała Pani, Pani Dominiko. Wygrała Pani z rakiem. Proszę iść do domu i cieszyć się życiem."

Na swoim blogu, którego założyłam zaraz po tym, gdy pojawiła się choroba, pierwszą rzeczą jaką tam napisałam był tekstu zamieszczony na nagłówku bloga, a mianowicie: "O tym jak 14 września 2017 r. zamieszkał we mnie potwór - nowotwór krwi. Staję mu na przeciw i wiem, że wygram tę walkę, obiecuję." Po opublikowaniu tego nagłówka, zaczęłam pisać. Od samego początku żyłam w głębokim przeświadczeniu, że to jeszcze nie koniec. Że czekają mnie jeszcze dobre i piękne dni, a to co się wtedy działo, to tylko moja chwilowa przerwa od życia..

Obiecałam, że wygram. Nie wiedziałam jak ostatecznie skończy się ta historia, nie wiedziałam, czy uda mi się to wszystko znieść, ale podjęłam walkę z tą straszną chorobą, chemioterapią i bez względu na to, jak ta historia mogłaby się skończyć - chciałam czuć, że zrobiłam wszystko, co mogłam i na co pozwoliły mi moje siły. Bo cytując starego, dobrego klasyka "dopóki walczysz - jesteś zwycięzcą". Jeśli walczysz za życia, to już wygrałeś, jesteś zwycięzcą - nawet jeśli Twoja droga pewnego dnia na zawsze się skończy. Dlatego obiecałam, że wygram. Obiecałam przed Bogiem, przed sobą, przed rodziną i przyjaciółmi, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, że się nie poddam. A nawet jeśli dane mi będzie jednak zamknąć oczy już na zawsze - to z poczuciem, że walczyłam, że chciałam, że mi zależało.. że choć się nie udało i nie wygrałam ostatecznie walki z samą śmiercią, z samą chorobą, to i tak wygrałam już za życia. Bo walczyłam, bo chciałam, bo mi zależało, bo nie byłam w tym bierna, po prostu.

Tak się jednak nie stało. Jestem zdrowa od jakichś 7 miesięcy, Alleluja! To choroba się poddała, nie ja i to mój wielki sukces, a ja strasznie późno zabieram się, aby Wam o tym napisać. No właśnie dlaczego.. a no bo po wyjściu ze szpitala narodził się we mnie straszny konflikt, o czym zresztą już trochę wspominałam w swoim ostatnim poście na blogu. Przez te 2 lata leczenia w cyklu domowym było mi bardzo ciężko przede wszystkim ze względu na to, że wróciłam do życia, do zdrowych ludzi, do wszechobecnego niezrozumienia mojej sytuacji, wróciłam słabsza, wrażliwsza, krucha jak jajko. Oprócz brania chemii, w międzyczasie miałam powtarzalnie co jakiś czas wykonywane operacje kolana, walczyłam ze swoją niepełnosprawnością, uczęszczałam na zajęcia fizjoterapeutyczne oraz rehabilitacje, która była bardzo żmudna i trudna. To w dużym skrócie. Nie chcę się powtarzać, dlatego, jeśli nie czytałeś, to odsyłam Cię do tego konkretnego postu na moim blogu.

Zdawać by się mogło, że łącznie po prawie 3 latach leczenia choroby nowotworowej, kiedy słyszysz w końcu, że jesteś zdrowy, to nagle Twoje życie się odmieni. Różnie z tym bywa, ta choroba i to leczenie jest tak nieludzkie i tak okrutne, że po tym wszystkim bardzo ciężko jest się pozbierać, otrzepać, zamknąć za sobą to co było i żyć tak jakby nic się nie wydarzyło. Większość pacjentów przechodzi przez tego rodzaju wewnętrzny konflikt, nie jestem jedyna.

A co dopiero jeszcze kiedy któregoś z nich w wyniku choroby i leczenia dopada jakaś dodatkowa kula u nogi, tak jak też było to w moim przypadku z niepełnosprawnym kolanem. Ciężar, ogromny ciężar, tak ciężki.. człowiek ma wyrzuty sumienia, bo przecież jest zdrowy, cieszy się ogromnie, ale jest teraz z nim niepełnosprawność - czyli cena, którą musiał zapłacić za życie. Życie za które jest ogromnie wdzięczny, które ogromnie docenia, jednak cierpienie za którym idzie niepełnosprawność przysłania mu tą całą radość z życia. Ciężko to sobie poukładać w głowie, ciężko się przyznać, że w głębi duszy się cieszysz, ale równocześnie masz w sobie ogromny żal, więc w sumie tak naprawdę, to już Ci wszystko jedno. Dlatego piszę o tym tak późno. Potrzebowałam do tego dojrzeć, znaleźć w sobie gotowość, aby o tym w ogóle mówić, aby mówić o tym w piękny i prawdziwy sposób, aby móc się z tego tak naprawdę szczerze cieszyć. Szczerze. Tak naprawdę szczerze cieszyć! Podkreślam to, bo to w tej sytuacji BARDZO ważne. Taka wewnętrzna, szczera i prawdziwa radość. A ogłoszenie swojego pełnego zdrowia w tak nieszczerej radości jaką wtedy miałam w sobie było dla mnie kompletnie nie na miejscu, kompletnie bez sensu, więc wolałam w ogóle o tym nie pisać. Tak samo ogłoszenie swojego pełnego zdrowia ubrane w cały ten żal o którym wspomniałam wcześniej.. nim również nie chciałam emanować, wylewać go w kontekście tak pięknym jakim jest ludzkie życie, a które w końcu ponownie otrzymałam.

Wolałam zaakceptować to tak jak jest, zaakceptować swój wewnętrzny konflikt. Zaakceptować smutek i przygnębienie, rozprawić się z nim sam na sam, przepracować go, zrozumieć, przyglądać mu się i po prostu dać sobie czas na gotowość, aby pewnego dnia wstać z łóżka i poczuć, że to właśnie dziś jest ten dzień kiedy mogę się tym z Wami podzielić. Szczerze, prawdziwie, bez żalu i z uśmiechem.

“...przetrwać, przeczekać, przeczekać trzeba mi.” … i wrócić z dobra nowiną.


Dlatego też czas kiedy to dzisiaj robię, nie jest przypadkowy. Poczułam gotowość, a poza tym złożyły się na to również dwa inne powody dla których robię to właśnie dziś:

1. Otóż 17 listopada 2020r. odbył się mój już 6 zabieg na to kolano, a 4 artroskopia. 2 pierwsze zabiegi były wykonane w trakcie szpitalnej chemioterapii kiedy moje kolano nawiedziła jakaś cholerna paskudna bakteria i to przede wszystkim ona jest powodem moich dolegliwości + sama choroba + chemioterapia + masa przeróżnych leków, sterydów i innych dziadów. Po krótce "to skomplikowane". Lekarze zawsze gdy przeglądają moją kartotekę zdrowotną, to drapią się po głowie. Jestem tzw. "trudnym przypadkiem", taka wyjątkowość...

Wykonano więc pełną rewizje stawu kolanowego tj. w pełni go otwarto. Po otwarciu tego kolana niestety było ono proste jak deska. Nie miałam w kolanie żadnego zgięcia. Obrazując sytuacje: nie mogłam klęknąć, wejść, zejść po schodach, kucnąć, a także normalnie i prosto iść. Aby poradzić sobie z tą niepełnosprawnością poddałam się szeregu operacji, które miały zwiększyć mój zakres ruchu i pozwolić mi normalnie funkcjonować. Przez 1,5 roku miałam w sumie zrobione 3 artroskopie kolana. Po każdej z nich było trochę lepiej, ale bez szału. Co prawda z totalnie prostej nogi, operacjami i fizjoterapią udało mi się uzyskać jakieś niecałe 90 stopni w zgięciu, ale to tylko przy dobrych wiatrach, w zależności od dnia i nastroju tego kolana, które jest niesamowicie kapryśne. Co prawda udało mi się wskoczyć na swój upragniony rower, jednak nadal bardzo dużo brakowało zgięcia. Siodełko musiałam mieć ustawione indywidualnie do swoich potrzeb - kosmicznie wysoko, niektórzy się śmiali, że jest wręcz do samego nieba, hehe, no, ale zakres ruchu niestety nie pozwalał na więcej, cieszyłam się więc z tego co jest. Po każdej przejażdżce też bywało różnie, nie zawsze kończyły się one dobrze, niestety. Niekiedy na drugi dzień ledwo mogłam wstać z łóżka. 

Żmudna, trudna i ciężka praca. Przez cały czas. Upadasz, aby za chwilę się podnieść i tak w kółko, raz jest lepiej, raz gorzej. Walka o każdy najmniejszy stopień zgięcia. Wierzcie mi, że nie przypuszczałam, że coś w życiu może być AŻ TAK TRUDNE. Naprawdę sile się o stwierdzenie, że łatwiejsze było dla mnie przejście tej choroby, niż walka z tym kolanem. Nie wspominając już o drugiej, zdrowej nodze, która musiała często pracować za dwie nogi oraz o kręgosłupie, który nosił całe to brzemię i razem ze zdrowym kolanem dostał przez cały ten czas mocno po dupie, czego skutki również z czasem się pojawiły. Zaczęłam więc tracić nadzieje.

Aż w końcu przyszedł 17 listopada tego roku. Niespodziewany termin kolejnej 4 artroskopii. Nowy lekarz, nowa metoda, nowa nadzieja, a wraz z nią = nasz mały sukces. Jak widzicie na załączonym zdjęciu, udało się podczas operacji osiągnąć około 130 stopni w zgięciu. Od 3 lat tylu nie miałam. Niestety kolano w środku nie jest takie jak być powinno i z tym już niestety muszę się pogodzić, czeka mnie na pewno jeszcze kiedyś nie raz i możliwe że nie dwa, kolejna operacja tego kolana, a przede wszystkim endoproteza, jednak na dziś dzień najważniejsze było dla mnie to, aby móc jako zdrowy i młody człowiek po prostu normalnie funkcjonować. Podczas operacji byłam na częściowym znieczuleniu, więc chirurg mógł robić z tym kolanem co chciał. 
Niestety już bez znieczulenia, po operacji nie jest to takie proste, aby osiągnąć taki sam kąt zgięcia, jaki uzyskał chirurg podczas operacji. Bo przede wszystkim, to cholernie boli, a ponadto, ja już niestety trochę zapomniałam jak po prostu wykonać ten ruch. Jak poruszać tym kolanem. I na ten cały trud składa się jeszcze szereg innych aspektów z zakresu stricte samej medycyny, które mnie dotyczą, ale o których nie będę już wspominać.

Po prostu aby osiągnąć kolejny, nowy pułap potrzeba ogromu, przede wszystkim mojej pracy i moich fizjoterapeutów, a także tego, aby to kolano nam się w końcu w pełni poddało. Tak jak zrobiła to moja choroba. Dlatego też właśnie dzisiaj piszę o swojej wygranej z chorobą nowotworową. Właśnie dlatego, że zdjęcie, które widzicie z tej operacji, to przepiękna prognoza lepszej i nowej przyszłości tego kolana. Mam nadzieje. To efekt na który czekałam przez 3 lata odkąd walczę już z tą niepełnosprawnością. Kiedy po operacji, chirurg odwiedził mnie w mojej sali i pokazał mi to zdjęcie - rozpłakałam się jak bóbr. Płakałam tak strasznie, ale w końcu nie ze smutku, ale ze szczęścia.... 🍀 Bo wiem ile czasu, łez, cierpienia i bólu kosztowało mnie to, aby być dzisiaj w tym miejscu w którym jestem. Kamień spadł mi z serca, a wraz z nim odszedł trochę ten żal, który miałam w sobie. Mogłam wreszcie odetchnąć, uśmiechnąć się i wreszcie podzielić z resztą świata dobrą nowiną. Czeka nas dużo pracy, cały czas jestem w procesie, mam się ogólnie dobrze i bardzo wierzę w to, że będę mieć w końcu dłuższą przerwę od operacji i większy spokój.

Chciałabym tak samo, jak zaraz po założeniu bloga napisać podobne słowa tj.:

"O tym jak w styczniu 2018 r. dotknęła mnie niepełnosprawność. Staję jej na przeciw i wiem, że wygram tę walkę, obiecuję." 
Chciałabym tego, bardzo, ale mam świadomość pewnych ograniczeń, pewnych zależności nad którymi nie mam już kontroli, na które nie mam wpływu i których zwyczajnie nie przeskoczę, jednak bez względu na to, jaki ostatecznie finał będzie mieć ta historia - to zdjęcie jest moją wygraną, moim trofeum, kwintesencją tej całej ciężkiej pracy mojej, moich lekarzy oraz fizjoterapeutów.
Jestem z tego bardzo dumna, z siebie i z nich. 

I chciałabym, żebyście też o tym zawsze pamiętali, że zwycięstwo nie zaczyna się tam, gdzie już na podium trzymacie swój złoty puchar, ale prawdziwe zwycięstwo zaczyna się tam, gdzie stawiacie swoje pierwsze kroki do osiągnięcia tego pucharu i nie ustajecie w walce o niego. Ten puchar to tylko wisienka na torcie. To tylko nagroda za trudy, które musieliście przejść, aby go otrzymać. Bo jeśli walczyłeś, jeśli Ci zależało, jeśli chciałeś, jeśli zrobiłeś wszystko, co w Twojej mocy i tyle na ile siły i Twoje zasoby Ci pozwoliły - dla mnie jesteś zwycięzcą.

Jesteś wygrany, nawet jeśli ostatecznie Ci się nie udało! I ja tak to widzę, bez względu na to, co mówią inni. Nawet jeśli ponieśliśmy w życiu ostateczną porażkę, jakąkolwiek, to jeśli tylko robiliśmy wszystko co w naszej mocy, mierząc swoje siły na zamiary, to nie powinniśmy mieć sobie nic do zarzucenia, a tylko nagrodzić się w duchu, bo przecież bardzo się staraliśmy! Czasami nie mamy na wiele rzeczy wpływu, albo niekiedy zabraknie nam po prostu kilku dodatkowych treningów, aby dobiegnąć pierwsi na metę. Znam to z autopsji. Ale czy to od razu oznacza, że przegraliśmy? Że nie zasługujemy na wygraną?

Gdy byłam w szpitalu to poznałam dwie najwspanialsze kobiety. Moją D i G, które walczyły jak lwice o swoje życie. Godnie i z pokorą znosiły trudy tej choroby, nie tracąc przy tym swojej pozytywnej energii, uśmiechu i miłości. Ale niestety im się nie udało. Musiałam się z nimi już na zawsze pożegnać, ale do dziś noszę je w sercu i o nich pamiętam, a to już ICH ogromny sukces, bo to właśnie one nie dały mi o sobie zapomnieć.
Bo były tak wyjątkowymi osobami.. Swoją drogą, to niesamowite jak totalnie obcy człowiek w tak krótkim czasie może stać się nam tak bliski. Myślę, że cierpienie bardzo zbliża ludzi..

Ale czy właśnie dlatego, że im się nie udało, to one przegrały? Myślę, że chyba nie... One po prostu nie miały już na pewne rzeczy wpływu, ale dopóki go miały - to bardzo się starały, aby było inaczej i wierzcie mi - byłam tego świadkiem, widziałam to na własne oczy. Byłam tam, widziałam, dla mnie one naprawdę wygrały. Nie udało im się pokonać choroby, ale wygrały swoją własną walkę. Walkę o życie, tak nierówną i tak niesprawiedliwą…

W tak trudnej sytuacji jaką jest choroba nowotworowa potrafiły sobie tak doskonale dać radę i tak niesamowicie zbudować swoje myślenie, na tak mocnych fundamentach, że niejeden mógłby się od nich uczyć. Odeszły stąd godnie, z podniesioną głową, zwłaszcza moja G, która zawsze była tak uparta kiedy mówiła, że żadne licho jej nie weźmie i choćby miała umrzeć, to się nie podda, bo kocha życie i chce tu jeszcze trochę zostać. Zawsze tak wesoło się przy tym śmiała, była przy tym taka urocza. Bolało ją to wszystko bardzo, widziałam to, choć chowała to pod swoim szerokim uśmiechem. Było jej bardzo trudno, ale chciała z całych sił cieszyć się z najmniejszej rzeczy, którą przynosił jej nowy dzień i na głos powtarzała, że się nie podda, bo bardzo chciała, aby to po prostu stało się prawdą.. Mówiła, że to ona uwzięła się na tą chorobę, a nie ta choroba na nią. I mi też tak powtarzała. Nazywała mnie swoim kwiatuszkiem. Mówiła “Dominisiu, nie możesz się poddać, masz jeszcze tyle do zrobienia, dziecko drogie, Ty sprawiasz, że żyję”.

I jasne, są takie momenty kiedy trzeba zejść ze sceny i odpuścić. Po prostu się poddać. Też trzeba umieć to zrobić, też czasami nie jest to łatwe. Różne sytuacje nas w życiu spotykają, nie chciałabym tutaj generalizować i upierać się, że zasada niezłomności zawsze się opłaca. Są takie sytuacje w których też trzeba umieć odpuścić. Z miłości do siebie, z szacunku, czy z każdego innego powodu, który zdecydowanie przewyższa poświęcenie z jakim przyjdzie nam się zmierzyć.

Nie wyobrażam sobie jednak w większości przypadków po prostu nawet nie spróbować, wywiesić od razu białą flagę. Myślę, że warto walczyć, warto chcieć, warto się starać, warto wierzyć. Nie wiem w co, czy w kogo wierzysz.. ja wierzę w Boga i w siebie, dlatego jak nie wierzysz w Boga, to chociaż może uwierz w siebie? Bo nawet jak czasami słyszę, że moja głowa się poddaje, albo chce odpuścić, to powtarzam sobie na głos, że dam radę, po prostu. Bo mi zależy. I mówię to tak często, że w końcu staje się to prawdą, a nawet jeśli nie - to chociaż trochę lżej mi się żyje. Łatwiej jest mi dać sobie później przestrzeń na smutek i pogodzić się z porażką z taką myślą, że chociaż próbowałam, a na resztę.. nie mam już żadnego wpływu, więc nie ma co się tym zadręczać.

Myślę, że każdy z nas ma w historii swojego życia takie wydarzenie, które było dla niego bardzo traumatyczne i bardzo trudne. Każdy z nas przeżył oczywiście coś innego i w inny sposób może rozumieć “tragedie”, bo robi to po prostu na miarę swoich doświadczeń, ale dobrze jest czasami myślą powrócić do tego “najgorszego momentu ze swojego życia”. Właśnie na miarę tych swoich doświadczeń. Bo jeśli masz ten moment już za sobą i w jakiś sposób czujesz, że z nim wygrałeś, przezwyciężyłeś go, czy przepracowałeś - to dobrze o tym po prostu pamiętać. Nie traktować tego jako słabość, nie użalać się nad tym, ale spojrzeć na to jak na zasób. Jak na coś co było bardzo trudnym, ale równocześnie bardzo cennym doświadczeniem. Jestem zdania, że nic nie nauczyło mnie tak bardzo życia jak właśnie moje porażki, moje potknięcia, moje traumy, moje demony, moje złe i traumatyczne, bolesne przeżycia związane z chorobą, czy z innymi obszarami mojego życia. Nic mnie tak życia nie nauczyło jak właśnie to. Żaden sukces, żaden dobrobyt, żadne większe pieniądze, żadne osiągnięcia. Oczywiście, za sukcesem i rozwojem idą również lata ciężkiej pracy, jednak wydaję mi się, że to czego doświadczamy kiedy jest w naszym życiu dobrze, to te emocje, które nam towarzyszą - one są na zupełnie innym poziomie emocjonalnym niż te z którymi spotykamy się w czasach gdy jest źle, ciężko i gdy boli. Według mnie to dużo głębsze przeżywanie, dużo silniejsze i jeśli tylko z tym wygramy - bo nie oszukujmy się, ale w życie ludzkie wpisane jest cierpienie i spotka każdego, prędzej, czy później - to warto o tym pamiętać i traktować to jako zasób. Jako cenną i wartościową lekcję, która pokazała nam co jest tak naprawdę w życiu ważne. Może nie uda Wam się czerpać z tego wydarzenia czegoś dobrego od razu, bo na to potrzeba często bardzo dużo czasu, niektóre rzeczy też trzeba bardzo długo przepracować, a są też takie z którymi wręcz nie sposób się pogodzić, choćby bardzo się chciało. Myślę, jednak że warto po prostu nad tym pracować i próbować coś zmienić.

Ja na przykład gdy dziś staje przed jakąś kolejną trudną sytuacją, czy muszę podjąć jakąś kolejną ciężką decyzję, to zawsze wracam myślami do swojej choroby, wertuje w głowie myśli jak kartki w otwartej książce i przeglądam jakieś poszczególne fragmenty z których wyczytuję jak dużo już za mną. Jak dużo już przeszłam, jak dużo udźwignęłam, jak dużo zniosłam, dlatego więc czasami dzisiaj zadaje sobie pytanie - czemu właściwie nie miałabym sobie poradzić z tą konkretną sytuacją, która mnie właśnie dziś spotyka? Jak udało mi się wygrać z rakiem, to chyba i to udźwignę, prawda?

Sytuacje z którymi czasami mierzę się dzisiaj są dla mnie równie trudne, ciężkie i bolesne, to że przeszłam chorobę nowotworową i miałam już 6 różnych operacji na kolano wcale nie oznacza, że 7 operacja nie będzie robić na mnie wrażenia, nie będzie mnie stresować, czy smucić - jasne, że nie, to tak nie działa. Boli zawsze. Boli zawsze tak samo. Każda operacja, każde odrzucenie ze strony drugiego człowieka, każda porażka zawodowa, edukacyjna, każda kłótnia z bliskimi, każda trauma. Nie sposób się do tego przyzwyczaić, jesteśmy przecież tylko ludźmi i zawsze czujemy. Nie o to mi kompletnie chodzi, aby temu w jakikolwiek sposób umniejszać, bo najgorsze, co może być to gdy słyszę od kogoś przed operacją, że aa skoro miałam już 5 operacji, to co to dla mnie ta 6 - przecież to pikuś, bo już jestem taka wprawiona, weteranka :) No nie, niestety, ale to tak nie działa. Zawsze boli tak samo, jedynie po prostu to już kolejny raz wiesz czego się spodziewać, ale to nie jest tak, że to po Tobie spływa i jest to dla Ciebie proste. Nie jest i nigdy nie będzie. A czasami wręcz w drugą stronę przez to, że masz właśnie świadomość i wiesz czego się spodziewać - boisz się jeszcze bardziej, bo właśnie WIESZ jak trudne to było dla Ciebie.

To, że kiedyś było ciężko, to nie oznacza, że dziś będzie lżej, ale warto pamiętać i być świadomym swojej trudnej drogi jaką się przeszło. To zasób, ogromny. Mój, Twój, każdy z nas ma inny, ale na pewno jakiś ma. I bądź z tego dumny, jeśli masz to już za sobą i jeśli faktycznie to przepracowałeś, bo to nie jest łatwe. I podkreślam tu “masz to już za sobą i jeśli to faktycznie przepracowałeś” - bo bez tego niestety czasami nie można pójść do przodu i to co mogłoby się wydawać zasobem, okazuje się być przekleństwem. Dlatego jeszcze raz podkreślam - praca nad sobą, praca, praca, praca i jeszcze raz praca. I wtedy gdy stajesz dzisiaj przed równie ciężką sytuacją, wracasz myślami do tej starej, traumatycznej sprzed wielu lat, widzisz, że sobie z nią poradziłeś i jesteś z nią wewnętrznie pogodzony, to to może dać Ci dużą siłę, aby działać.


2. Drugim z kolei powodem dla którego ogłaszam wszem wobec, że jestem już zdrowa jest fakt, że jak sami wiecie, wokół nas źle się dzisiaj dzieje. Wielu z Was przechodzi dziś ciężkie i trudne chwile, wiem o tym. Związane ze zdrowiem, z samotnością, z pracą, z przemocą, ale nie tylko.. nie wiem z czym dokładnie się mierzysz, ale doskonale wiem jak to jest się bać, jak to jest być bardzo chorym, jak to jest czuć się samotnym, jak to jest czuć się odrzuconym, jak to jest musieć zrezygnować ze wszystkich swoich planów i marzeń. Znam to doskonale, nie jesteś z tym sam. Bardzo mnie martwi obecna sytuacja w naszym kraju i na świecie, dlatego też uznałam, że jest to drugi dobry powód, aby podzielić się z Wami tą wiadomością właśnie teraz. Właśnie teraz, w tym trudnym dla nas wszystkim czasie, chwile przed świętami. Może właśnie ta wiadomość zasieje w Tobie jakieś ziarno nadziei, mam nadzieje. Nadziei, że można wygrać nawet z chorobą nowotworową.

BO RAK TO NIE WYROK. PAMIĘTAJ O TYM, WBREW TEMU CO MÓWIĄ.

Mi się udało, tak jak i wielu innym. Nie jestem jedyna, takich historii jest miliony! Pamiętaj o tym, gdy spotka Cię coś związanego z Twoim zdrowiem. Pamiętaj o tym, jeśli nie daj Bóg - usłyszysz kiedykolwiek podobną wiadomość do mojej. Pamiętaj, że można, że zawsze jest jakaś nadzieja, a Ty masz wpływ na bardzo dużo rzeczy, które dzieją się wokół Ciebie. Nie bądź bierny! Nic nie przyjdzie samo! Działaj, pracuj nad sobą, szukaj wewnętrznego spokoju, rozmawiaj tylko z tymi, którzy dodają Ci otuchy, odetnij się od toksyczności i tego, co sprawia, że upadasz. A jeśli nie dajesz sam rady, to poszukaj u kogoś wsparcia, u rodziców, ukochanej/ukochanego, przyjaciółki albo przyjaciela lub po prostu u terapeuty. Wyciągnięcie ręki po pomoc nie jest niczym złym - naprawdę! To oznaka wielkiej siły, a nie słabości! Bo to cholernie trudne powiedzieć szczerze i wprost, co siedzi nam pod serduchem! Przyznać się samemu przed sobą, że mamy z czymś problem. Trudno jest rozmawiać o emocjach i o tym, czego się boimy, albo co nas boli, to bardzo trudne i ciężkie, WIEM, ROZUMIEM CIĘ, ale wierz mi - to warte zachodu.

Dlatego cieszę się ogromnie, że moja historia, choć tak skomplikowana od samego początku, od powrotu z Indii do Polski z bagażem wypełnionym nowotworem - kończy się w taki, a nie inny sposób. Jestem tu dziś z Wami. Jestem z powrotem, może moje życie nie wygląda już tak jak przed chorobą i nigdy nie będzie wyglądać, ale cieszę się, że jest. Że mogę znowu realnie myśleć o swoich planach, że mam wokół siebie ludzi, których kocham i którzy mnie kochają. Dużo pracy nadal przede mną, ale czuję, że jestem we właściwym miejscu i na właściwej drodze.


Chciałabym jeszcze, abyście pamiętali, że ja naprawdę NADAL TU JESTEM również DLA WAS. Jeśli ktokolwiek z Was, kiedykolwiek usłyszałby podobną tak złą wiadomość, jaką jest choroba nowotworowa - jestem do Waszej dyspozycji. Jeśli chcielibyście porozmawiać, wyżalić się, albo zapytać o cokolwiek - JESTEM. Nie obiecuję, że będę w stanie Wam pomóc, bo nie jestem Bogiem i nie mam niestety nadzwyczajnej mocy uzdrawiania, jednak zrobię co tylko będę mogła, a przede wszystkim, to po prostu Was wysłucham. Czasami i nawet to wystarczy, aby kogoś wesprzeć. Nie życzę tego nikomu i mam nadzieję, że nikt z Was nie zechce do mnie pisać z podobną sprawą, bo zwyczajnie nie będzie miał ku temu powodów, jednak pamiętajcie proszę, że moje drzwi są zawsze otwarte. Wiem z doświadczenia po prostu, że lepiej jest czasami porozmawiać z kimś kto naprawdę nas zrozumie, bo przeżył, albo przeżywa coś podobnie trudnego.


I na sam koniec już - serdecznie Wam wszystkim dziękuje za przekazanie dla mnie w ostatnim roku rozliczeniowym 1%. Dziękuje raz jeszcze zespołowi Miasto Gniewu, który również pomógł mi w zebraniu tych pieniędzy. Dziękuję każdej osobie, która udostępniła mój post i wszystkim, którzy przekazali dla mnie ten 1%. Całość z tej zbiórki pokryła już część kosztów operacji oraz całego leczenia. Nie będę ukrywać, że z perspektywy 3 ostatnich lat, odkąd trwa już moje leczenie, to jest tego w kosztach bardzo dużo, dlatego każde takie Wasze wsparcie naprawdę nieco nas odciąża, mnie i moich rodziców. Dlatego dziękuję raz jeszcze, naprawdę i również będę bardzo wdzięczna, jeśli w tym roku także pomyślicie o mnie i przekażecie ponownie ten 1%. Jestem cały czas w trakcie intensywnej rehabilitacji i jeszcze długie miesiące i zapewne lata pracy przede mną, także kolejne przekazane przez Was pieniądze również pokryją koszty zajęć fizjoterapeutycznych oraz konsultacje lekarskie.


Przekazuje dane do 1% [na dniach wrzucę również zaktualizowany szablon z wszystkimi informacjami]:

NUMER KRS: 0000270809 z dopiskiem MORIAK 11445

I też bardzo chciałabym Was zachęcić do brania udziału w różnego rodzaju zbiórkach na rzecz osób chorych, niepełnosprawnych, na rzecz potrzebujących, na rzecz bezdomnych, samotnych, na rzecz zwierząt, na rzecz ochrony środowiska - pamiętajcie, że razem możemy więcej i nawet Wasza 1 zł, 5 zł - naprawdę śmiesznie małe kwoty - potrafią zdziałać cuda. Wy ich braku nie odczujecie po kieszeni, a dla kogoś mogą się okazać być ogromnym wsparciem finansowym. Dlatego warto brać udział w takich zbiórkach, nie bać się ich, nie myśleć w kategoriach “a co ta moja 1 zł zmieni?” - no właśnie zmieni, naprawdę, bo jeśli nawet taką złotówkę wpłaci 200 osób, to już mamy 200 zł, a jest nas w Polsce prawie 40 mln, więc wspólnymi siłami naprawdę możemy więcej, możemy komuś pomóc, wesprzeć i odmienić czyjeś życie bardzo niewielkim kosztem.


Całuje, ściskam, przytulam, trzymajcie się ciepło w tym trudnym czasie, pamiętajcie o sobie i o Waszych bliskich. Naprawdę szczerze z całego serca życzę Wam, aby te święta były wyjątkowe i szczęśliwe. Mam świadomość, że nie wszyscy z Was takich świąt doświadczą, nie mniej jednak - naprawdę szczerze chciałabym, aby takie były. Życzę Wam, aby mimo przeciwności i trudu jaki Wam towarzyszy - pojawiło się w tym czasie również miejsce na spokój, miłość i szczęście, a przede wszystkim, abyście doświadczyli dobra i życzliwości ze strony innych ludzi, będąc przy tym w pełnym zdrowiu i w pełni sił.

Dbajcie o siebie.


“I w ciężkiej chorobie tkwi dobro. Kiedy ciało słabnie, silniej czuje się duszę.”




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

10. Co mnie zabija? Chemia, czy sterydy?

1. Nowotwór krwi zamieszkał we mnie - moja historia.

11. Drenaż kolana - operacja, która się nie udała.