8. Chemioterapia? Witam po raz trzeci.



Kolejny etap mojego leczenia.
3 cykl Chemioterapii - Konsolidacja II.

Nowotwór krwi, chemioterapia - dwa podstępne potwory, które po cichu Cię obserwują po to, aby na sam koniec zmieść Cię z powierzchni ziemi i skopać jak psa.


11 grudnia 2017r. w końcu udało nam się dodzwonić do szpitala i usłyszeć pozytywną wiadomość, że znalazło się dla mnie miejsce. Pozytywną, zdziwisz się, bo kto normalny chciałby wracać do szpitala? Tylko, że nikt, kto nigdy nie czekał tyle czasu na to aż przyjmą go z powrotem na oddział nie jest świadomy z jakim stresem się to wiąże. Mój powrót bardzo się przesunął bo aż o ponad tydzień czasu. I od pierwszego dnia, który został wskazany przez lekarza na wypisie codziennie rano o 8 należy dzwonić do izby przyjęć i pytać o miejsce. Sympatyczna pani po drugiej stronie słuchawki albo powie, że jest już łóżko i do godziny 11 rano mam się pojawić w rejestracji, albo odeśle Cię z kwitkiem i zaleci dzwonić dnia następnego, dziękuję, do widzenia.
Następnego dnia o 8 rano powtarzamy cały schemat. I kolejnego, i następnego, i jeszcze później.. i to się może tak ciągnąć w nieskończoność. W moim przypadku trwało to ponad tydzień czasu. Każdego wieczora musiałam siedzieć na walizkach, w razie jeśli się okaże, że jest dla mnie miejsce. Każdą noc miałam nieprzespaną, takie czekanie jest najgorsze. Jeśli masz podany na wypisie konkretny termin i wiesz, że na pewno tego dnia przyjmą Cię do szpitala to masz spokojną głowę. A spokojna głowa to już bardzo dużo, to 80% sukcesu w każdej dziedzinie życia. A jak ja mogę mieć spokojną głowę, kiedy nie wiem, co jutro sympatyczna pani Basia po drugiej stronie słuchawki mi powie? Codziennie nastawiasz się psychicznie na to, że wracasz jutro do miejsca, które powoduje w Twoim sercu bardzo dużo niepokoju. Kładziesz głowę na poduszce z myślą, że jutro idziesz do szpitala. I rano mówią Ci, że nie ma łóżek. Dobrze, część mnie zawsze się cieszy, bo to dodatkowy dzień w domu. Tylko, że wieczorem wraca ten sam horror. I wyobraź sobie tak ponad tydzień czasu. Oszaleć można. Jeszcze dwa pierwsze dni jakoś mnie to obeszło, ale po tych dwóch dniach miałam nerwówkę i byłam już tym bardzo zmęczona. Tak jakbym miała mało zmartwień... Pomijam już też fakt, że jesteś trochę zaniepokojony, bo Twoje leczenie automatycznie się przesuwa. To bardzo poważna i śmiertelna choroba, nie jestem lekarzem, ale niehospitalizowana może Cię zaskoczyć. Zawsze masz z tyłu głowy ten strach. Zawsze się boisz.

W końcu się udało. 11 grudnia przyjęto mnie na oddział. Jadąc samochodem do szpitala miałam jednak kolejne zmartwienie. Zmartwienie, które również towarzyszy mi przy każdym przyjęciu.
Gdzie będę leżeć i przede wszystkim... z kim?
To zmartwienie każdego pacjenta. Bo możesz leżeć z każdym. Nigdy nie wiesz, kogo Ci rzucą. Z reguły starają się kłaść pacjentów jakoś w miarę umiejętnie i nie kłaść z kimś, kto jest w miarę sprawny - osoby totalnie przykutej do łóżka, albo już kompletnego warzywka, choć i takie sytuacje się zdarzają. Mnie również to spotkało. I to było naprawdę totalne warzywko. Spędziłam z tą dziewczyną na szczęście tylko... albo może i aż... jedną noc. Nie wspominam tego dobrze i jest to historia, którą zapamiętam do końca życia i ma ona bardzo głębokie i niesamowite przesłanie. I będę o tym opowiadać, bo to historia, która jest przestrogą. Nie tylko dla mnie, ale dla wielu młodych ludzi. Ale o tym może innym razem. Z szacunku do tej dziewczyny poświęcę jej któregoś razu cały rozdział. Wracając, oddział niestety nie jest duży i czasami oni po prostu nie mają wyjścia. Dlatego zawsze przed przyjęciem zastanawiasz się z kim, tym razem Cię położą. Ja już leżałam z wieloma różnymi osobami. I zawsze było różnie, zawsze było inaczej. Czasami były to osoby młode, częściej osoby starsze. I musisz z takim pacjentem dzielić wspólną przestrzeń. Z kompletnie obcą sobie osobą, chorą, sama będąc w chorobie. Ludzie różnie się zachowują, poza tym pamiętajmy, że jesteśmy na oddziale Nowotworów krwi. Tam każda osoba jest podczas chemioterapii, chodzi z pajączkiem i wlewają w nią hektolitry tego strasznego gó... tej trucizny, która leczy. A co się z tym wiąże - oczywiście różne skutki uboczne. A ludzie mają naprawdę różne skutki uboczne. I Ty, dzieląc z tą osobą jedną salę przeżywasz to często razem z nią, patrzysz na to, jeśli masz na tyle siły - czasami udzielasz pomocy. Mnie też niejedna osoba musiała znosić. Ja też nie byłam łatwą sąsiadką. Na pierwszym cyklu, gdy walczyłam z potwornymi bólami nóg i darłam się na cały oddział jak w Auschwitz nie jedna osoba musiała tego słuchać. Właściwie to kilka nocy z rzędu cały oddział przeze mnie nie spał (o czym dokładniej pisałam TU). A co najlepsze - leżałam wtedy z młodą dziewczyną, która wymiotowała jak kot po chemii. Ja darłam się wniebogłosy, a ona rzygała. I tak na zmianę. To jest to o czym mówię. Jesteś śmiertelnie chory, możesz umrzeć i to samo w sobie jest już przytłaczające, a jest z Tobą jeszcze druga - tak samo ciężko chora osoba razem z którą bardzo często przeżywasz nowotwór podwójnie.

Jechałam tym samochodem jak na ścięcie. Jak do tej pory nie byłam bardziej zmartwiona i smutna. W końcu szły Święta. Mogłam się pożegnać z prawdziwą, rodzinną wigilią Bożego Narodzenia. A nasza wigilia zawsze jest najpiękniejsza na świecie. Na naszej kolacji jest nas wszystkich zawsze baaaardzo dużo. Jest mnóstwo pysznego jedzenia, jest piękna kolorowa choinka, a mój brat zawsze wyjmuje gitarę i śpiewamy kolędy. On przede wszystkim, ale nie tylko. Kochana ciocia z kuzyneczką też coś brzdęczą, ja też coś próbuję, średnio mi to wychodzi, ale chociaż jest śmiesznie. Wszyscy wyglądają pięknie, są uśmiechnięci i szczęśliwi. Kocham naszą wigilię, przede wszystkim dlatego, że jesteśmy wszyscy razem w jednym miejscu. Nie jest to co prawda moja cała rodzina, bo rodzinę mam olbrzymią, ciężko byłoby ją całą pomieścić przy jednym stole, jednak cała reszta jest gdzieś porozrzucana po świecie. Cieszę się jednak, że z jakąś jej częścią zawsze, co roku udaje nam się spotkać na wspólnej kolacji i razem przywitać nadejście małego Jezuska. Niestety w tym roku wiedziałam, że mnie to ominie. Że spędzę tę święte z obcą, chorą osobą w jednej sali i nawet z rodzicami nie uda mi się usiąść do stołu. Było mi naprawdę przykro.

Wysiadłam z auta i doczłapałam się do rejestracji, a zaraz po tym na swój oddział. Panie pielęgniarki cieplutko mnie przywitały, zaczynając od "Ooo wrócił nasz pączuś".
Taaak, taaak, sterydy. Pompują mi twarz jak piłkę do siatkówki. Jeszcze trochę i moje policzki wchłoną mi całe gałki oczne, a usta zapadną się gdzieś do środka.
Zaczęłam jak na skazaniu wodzić wzrokiem po salach.
-No dobra, to gdzie leże?
 -Moriaaak... Moriak dwójka.
Myślałam, że się przesłyszałam.
-Jest pani pewna?
-Taaaak pani Moriak. Dwójka jak byk.
Pognałam na koniec korytarza nie wierząc własnym uszom. Musiałam to zobaczyć, myślałam, że to jakaś pomyłka, jakiś głupi numer. Zaglądam do dwójki, faktycznie pusto. Faktycznie pusto! Rozumiesz? Pusto! Dwójka to sala jednoosobowa przygotowana w razie czego na izolatkę. Zawsze tęsknie za nią patrzyłam, nigdy jednak nie miałam okazji w niej leżeć, no chyba, że na Koszarowej dwa razy kiedy faktycznie podejrzewali u mnie sepsę i musieli mnie zamknąć w izolatce, bo nie mieli wyjścia. No, ale tym razem ta sala spadła mi jak z nieba! To oznaczało przecież tylko jedno - że dzięki temu uda nam się chociaż wspólnie z rodzicami i bratem usiąść przy jednym stole i zjeść  kolacje wigilijną. Przy stole, który zresztą znajdował się w rogu sali, a na samym jego środku leżał obrazek Matki Boskiej. Uśmiechała się do mnie. Wzięłam go do ręki szczęśliwa i teraz już wiedziałam dlaczego tak długo musiałam czekać na przyjęcie do szpitala. Ta sala na mnie czekała. Wymodliłam ją sobie. Byłam taka szczęśliwa. Weszła moja mama.
-Mamo, będziemy mieć prawdziwą wigilię.



 12 grudnia 2017r.
Byłam świeżo po zabiegu centralnego wkłucia na szyi. Mogłam odetchnąć z ulgą, nie cierpię tam być.. Roztrzęsiona, ale szczęśliwa, że mam to po raz kolejny już za sobą przedzierałam się przez ciemne korytarze szpitala na kolejne badania. Szłam z sanitariuszem, chłopak przypuszczam, że był mniej więcej w moim wieku. Jest ich kilku w szpitalu, to zawsze oni zabierają nas na wszelkie różne operacje, czy badania do innych części bądź budynków Kliniki Hematologii. Raz, że z powodu orientacji, nie znam na tyle dobrze Kliniki, by sama trafić w niektóre miejsca, a dwa, że oczywiście z powodów bezpieczeństwa. Pamiętam jak pierwszego razu, na moim pierwszym cyklu młody chłopak wiózł... wiózł mnie na wózku inwalidzkim do innego budynku szpitala. W życiu nie byłabym w stanie sama tam dojść o własnych siłach. Mało tego, ja ledwo byłam w stanie w ogóle siedzieć na tym wózku. Byłam tego dnia wrakiem człowieka, a akurat na ten dzień przypadło mi najwięcej zabiegów i badań. Co rusz gdzieś mnie wozili, kroili, przenosili, przestawiali, jak manekina. Kompletnie nie kontaktowałam. Nie mogłam wtedy chodzić, głowa bezwładnie opadała mi do przodu, w dodatku na dworze rozrywała się straszna ulewa. Gnał tym wózkiem jak na wyścigach. Na głowie miałam wielki kaptur, przymknięte oczy, kompletnie nie widziałam gdzie jedziemy, gdzie jesteśmy. Pamiętam tylko widok swoich poskręcanych nóg, kół wózka inwalidzkiego i wielkich kałuż. Słyszałam stukot jego butów, biegł i mocno popychał mój wózek. Czasami przejeżdżał jakiś samochód, deszcz padał jak oszalały. A w tym wszystkim ja, w swoim świecie, kompletnie odcięta. Gdzieś, gdzie chciałabym bardzo wtedy być, na pewno nie tam, na pewno nie tak.



Na szczęście tym razem wracałam z zabiegowego o własnych siłach. Szliśmy ciemnym korytarzem, wokół stara, czerwona cegła. Ten szpital od początku przypomina mi wielkie zamczysko, a kojarzy się z Hogwardem. Lubię go. Ma w sobie coś. Jest trochę mroczny, pełen tajemnic. Kiedy spojrzysz na jego ściany, korytarze, sale, gołym okiem widać ile ludzi tu przeżywało bardzo często najgorsze chwile swojego życia. Oraz tych, którzy mieli więcej szczęścia i dotrwali do momentu w którym byli wolni od wszelkich niepokoi i mogli usłyszeć pozytywną diagnozę - że są zdrowi.
Też czekam na ten dzień, wiem, że on nadejdzie.
Widać to wszystko gołym okiem, te czerwone cegły mają to głęboko w sobie wyryte. Mimo to lubię go, mimo, że te cegły ociekają cierpieniem to naprawdę go lubię, jest autentyczny. Ale dużo w nim mroku. Dlatego bardzo ucieszyłam się, gdy tego razu wracaliśmy z zabiegu aplikowania centralnego wkłucia na mojej szyi, czego potwornie nie lubię, a na środku stała ona. Piękna, dumna, rozłożysta zielona. Rzucała falę gorącego ciepła swoimi światełkami na smutne ściany szpitala. Uśmiechała się do mnie już z daleka, jakby chciała mi powiedzieć "hej mała! wszystko będzie dobrze! idą Święta! Pan Jezus się narodzi! nie martw się!". Przechodząc obok drzewka jeszcze szybko się za nią odwróciłam, aby spojrzeć ostatni raz na jej piękne kolory. Był to mój drugi dzień w szpitalu, do tej pory nigdzie jeszcze nie udało mi się spotkać choinki. W tym ciemnym, długim korytarzu prezentowała się przepięknie. Od razu robiło się człowiekowi cieplej na sercu. W jednej chwili zdążyłam już zapomnieć ile bólu sprawił mi zabieg z którego wracałam, a z kolei nastrojona pozytywną energią mogłam teraz iść na kolejny. Niedługo czekało mnie pobieranie szpiku, co też nie należy do przyjemnych rzeczy. Odwróciłam się za tym drzewkiem dość ostentacyjnie na co zwrócił uwagę młody sanitariusz, który prowadził mnie na następne badanie. Wydawało mi się, że wyraźnie widać po moim zachowaniu jak bardzo ucieszył mnie widok Bożo-Narodzeniowego drzewka, on jednak chyba tego kompletnie nie zauważył.
-Też coś. Co za głupi pomysł, by stawiać w szpitalu choinkę. - usłyszałam.
-Głupi? dlaczego?
-Bo to szpital, to nie miejsce na drzewka Bożo-Narodzeniowe. - odpowiedział oburzony.
Spojrzałam na niego zdezorientowana. Oho, ktoś tu nie lubi Świąt Bożego Narodzenia.
-No właśnie. To szpital. To idealne miejsce na choinkę.
-Nie, taka choinka tylko przypomina pacjentom o Świętach.
Może nie pacjentom tylko Tobie? - pomyślałam sobie w duchu, ale ugryzłam się w język.
-Wiesz, jestem jednym z nich i powiem Ci, że jeśli pacjent jest już pogodzony z tym, że Święta Bożego Narodzenia spędzi w szpitalu podłączony do kroplówki, a zapewniam Cię, że nadejdzie taki moment, że w końcu się z tym pogodzi, bo nie będzie miał po prostu innego wyjścia - to wtedy taka choinka może sprawić mu bardzo dużo radości. Mnie na przykład jej widok bardzo ucieszył. Nie wiem, czy przeżyje. Ona przypomniała mi właśnie dlaczego chcę żyć.
Chłopak popatrzył na mnie zdziwiony. Szliśmy chwilę w milczeniu.
-Nie pomyślałem o tym. - odpowiedział po chwili, przepraszającym tonem.



Przypuszczam, że ten chłopak z jakichś swoich powodów po prostu nie lubi Świąt Bożego Narodzenia. Okej, szanuje to. Nie każdy musi skakać z radości na widok choinki jak ja. Nie rozumiem tylko w ludziach takiego zgorzknienia. W szczególności w młodych ludziach. Po co? Skoro w Święta Bożego Narodzenia kiedy wszystko jest tak pięknie oświetlone na tle białego śniegu (no dobra, w tym roku nie było, ale załóżmy, że jest), wszędzie jest tak ciepło mimo niskiej temperatury, ludzie są sobie tacy życzliwi, a ktoś jest tak bardzo skłonny narzekać, to co dopiero w innych miesiącach w roku? Rozumiem, że ktoś może nie przepadać za zimą, śniegiem, bo woli poleżeć na piasku i opalać się w gorącym słońcu. Hej, ja też to lubię! Ale po co tak narzekać na te święta? Nie spotykam się z tym pierwszy raz. Może nie masz pięknych Świąt Bożego Narodzenia, może przypominają Ci o czymś przykrym, albo po prostu ich nie lubisz, bo masz taki kaprys i generalnie nic Ci się w życiu nie podoba, bo przecież najprościej jest tylko na wszystko narzekać. Znam takich kilku, odcinam się od nich jak tylko mogę. Tacy ludzie są jak zakała, jak wrzód na dupie. Nie ma sensu z nimi nawet walczyć, niech sobie żyją w tym swoim fałszywym świecie. Narzekają jacy to wszyscy inni są fałszywi, źli, jak to mają w życiu ciężko, ja od tego umywam ręce. Ludzie, zmuście się na głupi uśmiech w ten czas i zacznijcie uczyć się tego, aby dostrzegać w nim piękne i magiczne rzeczy. To wszystkim nam ułatwi życie. Wam poprawi samopoczucie, a innym nie będzie go psuło. Dobro naprawdę przyciąga dobro. Kiedy rzucicie ekspedientce w sklepie miły komplement, uśmiechniecie się do niej, a na koniec pożegnacie ją krótkim "Miłego dnia!" albo "Wesołych Świąt!" to tej kobiecie znacznie przyjemniej upłynie dalsza część dnia, a do was przy najbliższej okazji wasza życzliwość wróci z podwójna siłą. Naprawdę, obiecuję wam, znam to autopsji. Rok czasu mieszkałam w Wielkiej Brytanii i kompletnie mi się tam nie podobało, dlatego wróciłam, ale jednej fajnej rzeczy nauczył mnie ten wyjazd. Tych krótkich niby tak niepozornych zwrotów. "Have a nice day" albo "How are you?" jest przyklejone do każdej wypowiedzi. I od razu zmienia cały jej kontekst. Cały nasz stosunek do rozmówcy. Ja już od dawna staram się nie mówić na odchodne "Do widzenia" tylko życzę miłego dnia albo po prostu miłej pracy. Czasami ktoś spojrzy na mnie zza lady jak na kosmitkę, bo przecież siedzi w pracy, więc jak ten dzień może być miły? ale po chwili jak już do niego dociera, co powiedziałam od razu się uśmiecha i odbija do mnie piłeczkę. Jestem pewna, że w tym momencie zrobiło się tej osobie bardzo miło i troszkę lżej. A jestem tego wręcz pewna, bo sama wielokrotnie byłam po drugiej stronie i wiem jak niewielu ludzi się tak zachowuje. I zawsze było mi miło, gdy ktoś żegnał mnie w podobny sposób. To są bardzo małe rzeczy, ale zmieniają świat. Uśmiech zmienia świat. Dlatego nigdy nie rozumiem i nie zrozumiem ludzi, którzy sami sobie rzucają kłody pod nogi i odwracają się do świata plecami z jakichś chorych powodów, zwłaszcza kiedy są zdrowi i niczego im nie brakuje. Zaraz mi powiesz, że masz straszne problemy, Ty masz to, to, to i tamto i że się tutaj wymądrzam, bo nie rozumiem jak bardzo masz w życiu źle. Masz co jeść? bo dzieci w Afryce umierają z głodu. Jesteś bezpieczny? bo matki w Iraku patrzą jak bomby rozrywają ich dzieci na ich oczach. Jesteś zdrowy? bo ja tu codziennie oglądam ludzkie cierpienie, a wokół mnie umierają ludzie z którymi kilka dni wcześniej jeszcze rozmawiałam. Tu ludzie dostają wyroki śmierci. Kilka miesięcy życia. Wszyscy tu walczymy o życie, bo chcemy żyć. I chociaż nie możemy normalnie, tak jak Ty, bo każdy nasz dzień jest walką to za wszelką cenę próbujemy.  I w najbardziej beznadziejnej sytuacji jaka mnie spotkała w tej chorobie zawsze szukam jakiegoś pozytywu. Czasami jest ciężko, czasami jest cholernie ciężko. I też nie raz sobie ponarzekam, pozłoszczę się, posmucę. Ale za chwilę łapię się za głowę i mówię "hej Moriak, co Ty robisz? ogarnij się. Będzie dobrze." Kiedy na pierwszym cyklu, albo nawet jeszcze te kilka dni temu, ale o tym potem - ta bestia rozrywała mi moje nogi na kawałki - nie odwróciłam się od Boga. Wręcz przeciwnie. Umocniłam relacje z nim jeszcze bardziej, dziękowałam mu każdego dnia za to cierpienie. Każdego dnia w modlitwie, kiedy bolało, kiedy krzyczałam, płakałam dziękowałam mu, że boli. Skoro on chce, żeby mnie bolało to najwidoczniej tak musi być. I zawsze pokazywał mi swoją obecność. Podczas tej choroby już wielokrotnie doświadczyłam bardzo mocno i głęboko jego obecności. Wiem, że on mnie z tego wyciągnie. Nie będę jednak wdawać się w szczegóły, są to piękne rzeczy, wiedzą o nich najbliższe mi osoby i niech tak pozostanie. Ja zawsze mu za wszystko dziękuję.
Bo z każdego zła zawsze wychodzi jakieś dobro.
A w życiu wszystko jest po coś.
Dlatego kiedy dzisiaj mogę chodzić, nie wożą mnie wózkiem inwalidzkim, a moje nogi mnie nie bolą - jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Bo mam dwie nogi i mogę chodzić, tak po prostu. W wirze codziennych obowiązków nigdy tego nie dostrzegałam. No, może nie aż tak bardzo. Ta choroba mi o tym przypomina. Na wojnie ludzie codziennie tracą nogi. Jakby z nieba spadła na nas wielka bomba atomowa to dopiero wtedy zobaczylibyśmy, co to prawdziwy problem. A na tą chwilę jesteśmy może jednym z biedniejszych narodów, ale naprawdę nie mamy źle. Spędziłam sporo czasu  w Indiach, całkiem niedawno stamtąd wróciłam. Tam to dopiero niektórzy ludzie mają problemy. Na własne oczy widziałam rzeczy, które na ogół oglądałam tylko w telewizji. Dzieci są tam zmuszane do pracy, a gdy nie widzimy - rozliczane i bite, jeśli pieniądze się mafii nie zgadzają. Żebrzące o pieniądze, albo o narkotyki, którymi są odurzane, aby były posłuszne. Kiedy schodzą z haju to same wychodzą na ulice i szukają dragów. Małe, bezbronne dzieci, sięgające mi do kolana potrafiły zaczepiać mnie na ulicy. ciągnąć za bluzkę od dołu, wyciągać do mnie splecione dłonie. Mnóstwo matek żyje tam i karmi piersią swoje dzieci na kamieniach. Serce się kroi, gdy na to patrzysz i nic nie możesz zrobić. Ale wiesz co? mimo to są szczęśliwi, uśmiechają się do Ciebie i jakoś sobie żyją. A wiesz dlaczego? Bo mają siebie. Pamiętaj o tym, bo Ty jesteś od nich o krok do przodu!

 
Szukaj pozytywów, we wszystkim. Nie wierzę, że ich nie ma. Jak chcesz to ja Ci je znajdę. Często piszę o zabiegu centralnego wkłucia, mam ten zabieg co cykl. I zawsze piszę jak bardzo tego nie cierpię. Bo nie jest to przyjemne, jest to związane z bólem, a kto lubi, gdy go boli? I czasami ludzie patrzą na moją szyję, widzę, że z przerażeniem, z odrazą. Pytają "jak to znosisz?". A no ciężko, ale przecież jakoś muszę. I wiesz co co Ci powiem? Bardzo się cieszę, że muszę przejść przez ten zabieg. Wyobrażasz sobie, co by było, gdybym tego centralnego wkłucia nie miała i była skazana na wenflon na ręce przez który podczas całego mojego cyklu (czyli przez nie cały miesiąc czasu) miała wprowadzane wszelkie kroplówki oraz chemię? ten wenflon nie utrzymałby się przez ten cały miesiąc czasu. Pielęgniarki musiałyby go zmieniać i kuć mnie po rękach. Z moich żył nic by nie zostało. Dlatego kiedy idę na ten zabieg to robię w portki, bo taka ludzka natura. Człowiek się boi i tego nie przeskoczysz. Pamiętasz, co odpowiedział Kevinowi ten straszny sąsiad przed którym tak uciekał?
-Bez obrazy, nie jest pan za stary, żeby się bać?
-Na to nigdy nie jest się za starym, chłopcze.

 Ale, gdy się boisz możesz sobie wtedy oglądnąć coś miłego, zadzwonić do przyjaciółki, pośpiewać. Ja już chyba z dwa razy robiłam wtedy z wami lajwa na Instagramie i jakoś trochę sobie pomogłam. Boję się i nie jest to dla mnie przyjemne, ale wiem, że to dla mojego dobra. Gdybym nie szukała pozytywów, tylko siedziała załamana i zrzędziła jak taka stara baba, jak to ja nie mam w życiu źle i dlaczego mnie to spotkało i w ogóle o ja nieszczęsna, biedna i dotknięta przez los to już dawno bym leżała gdzieś w rowie z kulką w głowie, albo wisiała podwieszona pod mostem. Zmień podejście, a zmienisz swoje życie. Głowa to 80% Twojej zasługi. Wyciągnij ręce do przodu. Masz je? To wykorzystaj to i zrób coś z tym. Kiedy złapie Cię gorszy dzień, ja też takie mam, naprawdę - szukaj małych, drobnych rzeczy. Nie ignoruj ich, to w nich najczęściej tkwi klucz do szczęścia. Życzę Ci tego z całego serca. Doceniaj i wykorzystuj to, co Cię otacza, bo masz do tego warunki.




13 grudnia 2017r.
 Podobnie jest z pobieraniem szpiku. Jest to cholernie nieprzyjemne i bolesne. Nie cierpię pobierania szpiku. Ale jak mus to mus. Ja patrzę na to zawsze tak: Pobiorą mi szpik tylko po to, by utwierdzić mnie w przekonaniu, że leczenie jest na dobrej drodze. Przeszczep nie jest potrzebny, a ja za jakiś czas będę biegać po Wrocławiu jak sarenka, skakać z radości i krzyczeć całemu światu, że mam najwięcej szczęścia w życiu, bo jestem zdrowa!
Pobieranie szpiku to czysta formalność. Niezbędna niestety,  bo w trakcie leczenia trzeba robić regularnie, co cykl kontrolę na jakim etapie jest choroba. Czy postępuję - to przede wszystkim. Moja sytuacja jak do tej pory jest niezmienna. W szpiku cały czas utrzymuje się remisja - co oznacza, że choroba się cofa, chemia jest dobrze dobrana, chemioterapia działa i leczenie jest na dobrej drodze, a przeszczep nie jest potrzebny. Jeśli to się kiedykolwiek zmieni - a niestety tak może być i ja muszę być tego świadoma - JEDNAK TAK NIE BĘDZIE! - wtedy będziemy się martwić.
Dzień wcześniej miałam ten szpik znowu pobierany. I właśnie tego dnia otrzymałam po raz kolejny informacje, że wszystko utrzymuje się w należytym porządku

I nie pozostaje mi nic innego jak tylko modlić się, aby ta sytuacja się nie zmieniła.

Tego dnia też rozpoczęłam swój 3 cykl Chemioterapii czyli to, co lubię najbardziej. Poszliśmy jak zwykle z grubej rury, poszła w ruch od razu chemia dożylna razem z doustną w tabletkach. Na szczęście chemie dożylną miałam tylko przez dwa dni, więc tyle dobrze. Doustna przewidziana była na dni 15. Na poprzednim cyklu mój organizm nie uniósł niestety tego ciężaru i musieliśmy przerwać podawanie chemii w 12 dniu, bo zaczęłam mieć bardzo uciążliwe skutki uboczne, które bardzo osłabiły mój organizm. Na szczęście tym razem było inaczej. Udało mi się wytrwać całe 15 dni.


24 grudnia 2017r.
Boże Narodzenie

" Pobłogosław pożywny makaron z mikrofalówki i ludzi, którzy go sprzedali. Amen. "
 - Kevin sam w domu

To był dobry dzień. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i w samo południe zesłało mi zaczarowanego aniołka, który wpadł na Hematologię z całym Bożo-Narodzeniowym asortymentem. Przystroił mój pokój w piękne ozdoby, rozwiesił światełka, ubrał choinkę, a na oknie powiesił skarpetę pełną słodyczy. Na stole postawił przepiękną szopkę i zapalił świeczki. Nie zabrakło nawet czerwonego barszczyku z uszkami. A na dodatek postarał się jeszcze bardziej i przyniósł ze sobą cały wielki worek pięknych, motywacyjnych i szczerych przesłań. 
Nie mogę pozwolić, by mózg był moim wrogiem. Dziś mam kolejną szansę i to już czas, żebym przestała się bać! Mogę wszystko, muszę po prostu biec jak szalona prosto po swoją życiówkę i tylko w stronę słońca! Kiedy ma się poczucie sensu, nawet drobne rzeczy sprawiają wielką radość. To będzie mój rok, nowy start, nowa ja! Jestem piękna, silna i zdrowa, ale nawet i silne kobiety mają momenty słabości i bezradności. Dlatego muszę zostać swoim prywatnym coachem, który wierzy we mnie jak nikt inny. Zrobić porządek w swojej głowie i wyrzucić stare przekonania do śmieci. Właśnie teraz, gdy jestem dorosła powinnam ryzykować. Staję do walki, bo jestem ryzykantką. Bo życie ma sens, a to tylko rak!



Mój aniołek jest ze mną. Jest niezastąpiony i sama sobie zazdroszczę, że mam kogoś takiego obok siebie. Życzę Wam takich samych dobrych ludzi. Bo ludzie to klucz do szczęścia. Ale tylko dobrzy, tych złych omijajcie szerokim łukiem. Twój przyjaciel powinien doklejać Ci skrzydła, a nie je ucinać. Być z Tobą, właśnie w takich chwilach. Gdyby nie ona - całą swoją rodzinę przywitałabym z pustymi rękoma. A tak, mój pokój był najpiękniejszy na całym oddziale. Jakie było zdziwienie moich rodziców, gdy zobaczyli tą całą aranżację! Kocham Cię mocno mój aniołku, dziękuję Ci, że jesteś.

 Mieliśmy piękną wigilię. Usiedliśmy razem przy stole, podzieliliśmy się opłatkiem i zjedliśmy wspólnie kolację. To nic, że odbywało się to w szpitalnych murach, najważniejsze, że mieliśmy siebie. I ten jednoosobowy pokój, który spadł nam po prostu z nieba. Dzięki temu mieliśmy sporo prywatności, mogliśmy w spokoju spędzić razem ten czas nikomu nie przeszkadzając i ciesząc się swoją obecnością, tyle na ile mieliśmy na to ochotę. W tym czasie niestety przypadła mi zerówka. Zerowa odporność, morfologia leci w dół, a Ciebie łapie się każdy najmniejszy syf. Ogromne zdziwienie, bo tym razem kompletnie tego nie odczułam. Totalnie mnie to obeszło. Na poprzednim cyklu nie byłam w stanie przez kilkanaście dni wsadzić czegokolwiek do ust - tak miałam popaloną całą jamę ustną. Tym razem moja buzia była wolna od wszelkich cierpień, dzięki czemu mogłam cieszyć się wigilijnymi potrawami. Podczas chemioterapii obowiązuje jednak ścisła dieta, niektórych rzeczy nie wolno nam jeść, dlatego nie wszystko było mi dozwolone. Mimo to udało mi się znaleźć coś dla siebie i spędzić bardzo miło ten czas. Żeby podkręcić jeszcze świąteczną atmosferę - jak przystało na polską tradycję, w tle leciał naturalnie nie kto inny jak "Kevin sam w domu". Hit Świąt, którego nie mogło zabraknąć! Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego Bożego Narodzenia. Nie byłam co prawda w domu oraz z całą resztą mojej kochanej rodziny, jednak miałam przy sobie tych najbliższych, a moje samopoczucie pozwoliło mi na to, by w spokoju, wolna od wszelkich bóli i cierpień oddać się magii Świąt Bożego Narodzenia.

25 grudnia 2017r.
 I dzień Świąt Bożego Narodzenia
 To była dla mnie bardzo ciężka noc. Właściwie nie pierwsza, jednak tą wyjątkowo mocno odczułam. Jedna z pań na moim oddziale już od kilku dobrych dni bardzo cierpiała. Całymi dniami i nocami potrafiła, krzyczeć, jęczeć, płakać. Odgłos był przerażający. W każdym jęku tej kobiety słyszałam potworny ból, który przeżywa. Tej nocy jednak krzyczała wyjątkowo głośno. Nie mogłam spać, pół nocy modliłam się za tą kobietę, aby ukoił jej cierpienia. Cała ta sytuacja bardzo mocno prywatnie mnie dotknęła, dlatego, że ja na swoim pierwszym cyklu, zaraz po przyjęciu do szpitala krzyczałam niemalże identycznie. Budziłam cały oddział, motałam się, ból rozsadzał mnie po prostu od środka, to było jak rzeź. W jej krzykach słyszałam siebie. Wiedziałam przez co przechodzi. Chciałam coś zrobić, pomóc jej jakoś, ale co ja mogłam? Usiadłam na szpitalnym łóżku i po prostu się za nią modliłam. Jej pokój był na drugim końcu korytarza od mojego, a mimo to słyszałam jej jęki, tak jakby była tuż obok mnie. Nowotwór był bezlitosny, torturował ją bez opamiętania, zaatakował już wszystko. Tu nie było, co ratować. O 4 nad ranem w końcu ją zabił. Odeszła, umierając w strasznych męczarniach. Ale dzięki temu teraz już chociaż nie cierpi. Nie zapomnę tej nocy. Bardzo mnie to dotknęło, zwłaszcza, że przypadło na noc Bożego Narodzenia. To straszna tragedia dla jej rodziny. Jeszcze dzisiaj słyszę jej krzyk i myślę, że długo będę go słyszeć.

Niech spoczywa w pokoju wiecznym [*]


27 grudnia 2017r.
Mój ostatni dzień chemii. Udało się. Tym razem mój organizm zniósł ten cykl wyjątkowo bardzo dobrze, dzięki czemu zrealizowałam całe 15 dni chemioterapii. Był to zdecydowanie mój najlepszy jak dotąd cykl.
Wtedy jeszcze tak myślałam....
Podczas całego cyklu czułam się naprawdę bardzo dobrze. Jedyne z czym miałam problem to z bezsennością. Jestem osobą, która na ogół zazwyczaj bardzo późno kładła się spać, często miewałam problemy ze snem, jednak w trakcie tej choroby bezsenność doskwiera mi już na najwyższych obrotach. Potrafię spać zaledwie dwie godziny i nawet nie jestem jakoś szczególnie zmęczona w ciągu dnia. Duży wpływ na to mają sterydy, które biorę. Nie jest to dobre, bo mój organizm powinien się regenerować. W szpitalu podają mi leki nasenne, jednak czasami nawet one nie dają mi rady. Dużym plusem na tym cyklu było to, że nie odczułam kompletnie mojej zerówki. Czułam się naprawdę bardzo dobrze, a przede wszystkim bardzo dużo spacerowałam. Potrafiłam zapuścić się w ciemne korytarze szpitala i dreptać po nim całymi godzinami. Poznałam już wszystkie jego zakamarki. Nie jest to przyjemne miejsce, jednak lubię ten szpital o czym już wcześniej wspominałam. Również moje wyniki, morfologia z zerówki zaskakująco bardzo szybko odbiła w górę. Sama moja doktor prowadząca była zdziwiona i wręcz zasugerowała mi, że musiała nastąpić chyba jakaś pomyłka, bo jest to wręcz niemożliwe, aby mój organizm po chemioterapii tak szybko się zregenerował. Okazało się jednak, że błąd żaden nie wystąpił, a moje leukocyty faktycznie świetnie się odbudowały. Jedynym problemem była infekcja, która zaczynała we mnie powoli kiełkować. Zaczęłam odczuwać ból karku oraz szyi i czuć się tak, jakby rozkładało mnie przeziębienie.


29 grudnia 2017r.
Jakie było moje zdziwienie, gdy z samego rana moja doktor prowadząca wpadła na moją salę z wypisem do domu na... dziś. Bardzo się ucieszyłam! To oznaczało, że spędzę Sylwestra w domu! Szczęście po raz kolejny się do mnie uśmiechnęło. Na moje dolegliwości przepisano mi antybiotyk oraz standardowo cały tabun innych leków. Wydawać by się mogło, że ten cykl przebiegł bardzo sprawnie i bezboleśnie. Jedynie to przeziębienie, ale to tam pikuś. Zaniepokoiła mnie niestety inna sprawa.
 Pamiętasz tą "ciszę przed burzą?"
To jedna z ulubionych taktyk tego strasznego potwora.

Gdy ubrałam swoje zimowe buciki, dosłownie zaraz po wyruszeniu w stronę drzwi wyjściowych szpitala odczułam znajomy ból w lewej nodze. Coś się zaczynało dziać. Były to delikatnie ukłucia, więc nie było jeszcze tragedii. Niestety, gdy dojechaliśmy do domu, a ja wysiadłam z samochodu - ledwo doszłam do drzwi. Lewa noga była cała sztywna, jakby nie moja. Powoli zaczynałam naprawdę się martwić. Nie minęło dużo czasu, a ja już leżałam w swoim łóżku nie mogąc się z niego podnieść i wyłam jak wilk do Księżyca z bólu, który mi zadawał. Znowu. Kolejny raz oberwałam i kolejny raz były to moje nogi. Wzięłam najsilniejsze leki przeciwbólowe jakie miałam pod ręką. Nic nie pomagało. Spanikowaliśmy. Ból nie przechodził, było wręcz co raz gorzej, a doktor nie przepisała mi plastra z morfiną, który zawsze stosowałam przy moich bólach. Rodzice zaczęli kopać w starych lekach. Udało im się znaleźć gdzieś chociaż pół plastra. Niestety, nic nie pomógł. Całą noc nie zmrużyłam oka.



30 grudnia 2017r.
Następnego dnia wcale nie było lepiej. Rodzice musieli pędzić do szpitala po dodatkowe recepty dla mnie. Morfina z ketonalem poszły w ruch. Nadal nic. Nic nie pomagało. Rozrywał mnie na kawałki. W życiu nie czułam takiego bólu. Kiedyś - ból brzuszka, ból zębów? proszę Cie... nawet moja złamana noga tak nie bolała. Chwytał mnie co chwilę, jak złapał to myślałam, że już nie puści, strasznie krzyczałam. Nie płakałam, nie ryczałam jak dziecko, raz tylko kiedy leżałam wyprostowana jak sprężyna na łóżku i gapiłam się przerażonym wzrokiem w sufit popłynęło mi po policzku kilka łez, ale to wszystko. Kiedy Cię boli to nie masz siły nawet płakać. Po prostu krzyczysz, bo ból jest przerażający. To tak jakby ktoś kroił mnie na kawałki. Ta hiena jest bezlitosna. Brat otarł mi paluszkiem łzy z policzka i poszedł po gitarę. I grał. A ja krzyczałam.


31 grudnia 2017r.
Dopiero w południe troszkę mi się polepszyło. Wpadło do mnie nawet kilka osób na Sylwestra. Niestety w trakcie odwiedzin bóle ponownie się pojawiły. W tamtym momencie nie miałam jeszcze kul, a nie byłam w stanie chodzić o własnych siłach. Musieli nieść mnie do toalety. Śmiałam się, robiłam dobrą minę do złej gry, ale czułam się tragicznie. Nie chciałam by moja przyjaciółka widziała mnie w takim stanie.


 1 stycznia 2018r.
Bliżej północy znowu troszkę się uspokoiło, skurczybyk trochę odpuścił. Mogłam chwilę odsapnąć i przywitać bez bólu Nowy Rok. Niestety już koło pierwszej, gdy pożegnałam swoich gości horror zaczął się od początku. Tylko tym razem jakby katował mnie jeszcze bardziej. Znowu całą noc nie zmrużyłam oka. Morfina nie pomagała, ketonal też nie. Leżałam z twarzą w poduszce i darłam się co chwilę wniebogłosy. Miałam straszny kryzys. Zwątpiłam. Walczyłam ze swoją stalową psychiką jak tylko mogłam. Walczyłam o to, aby nie przestawała być stalowa. Nie było jednak łatwo.
Boże, daj mi umrzeć - przechodziło mi już przez głowę.
Ale za chwilę karciłam w duchu samą siebie.
Dziewczyno, co Ty wygadujesz. Nie dawaj tej kanalii satysfakcji. To minie. Po prostu to znieś. Obiecałaś, że zniesiesz wszystko, zapomniałaś?
Jak tylko mogłam walczyłam ze swoja stalową psychiką, aby się nie rozpadła. Nie teraz. Nie w takim momencie. Traciłam swoje ciało, niszczył mi moje nogi, zmienił mnie już bardzo, ale nie mogłam stracić swojej stalowej psychiki. Tylko ona mi została. Tylko dzięki niej uda mi się to wygrać.

Było ciężko. Nic nie przechodziło. Moja mama zaczęła płakać. Nie wiedziała jak mi pomóc. Udałam, że tego nie widzę, bo było to dla mnie jak cios nożem w plecy. Mnie może boleć, ale nie ją. I tylko nie serce.

Dopiero około godziny 16 ból zaczął puszczać. Byłam wykończona. W życiu się tak nie umordowałam. No może na pierwszym cyklu, gdy miałam podobne bóle, ale wtedy kiedy dostałam dożylnie podwójną dawkę morfiny to odleciałam w sekundę. Cierpienia w końcu się skończyły. Tu nie było tak łatwo. Morfina w plastrach nie działa z taką siłą.



  8 stycznia 2018r.
 Jest poniedziałek. Dzisiaj powinnam wrócić na swoje szpitalne śmieci. Niestety/stety w szpitalu nie mają na dzień dzisiejszy dla mnie miejsca. Pomimo moich wszelkich obiekcji dotyczących oczekiwania na miejsce o których pisałam na początku wpisu - bardzo mnie ucieszyła dziś ta informacja. Potrzebuję odpoczynku. Potrzebuję jeszcze z dwóch dni, aby dojść do siebie. Nie jestem gotowa na kolejny cykl tym bardziej, że zmieniają mi chemię dożylną. Nie wiem jak na nią zareaguję. Może być różnie, boję się. Nie obrażę się, jeśli do środy zostanę jeszcze w domu. Byle by to nie trwało tyle ile ostatnim razem, bo przeciąganie mojej przepustki do półtora tygodnia to już będzie stanowczo za długo. Już będzie stres. No nic, zobaczymy. Ja nadal nie chodzę o własnych siłach. Poruszam się o kuli, a przez moje bóle u nóg - na lewym kolanie pojawił się olbrzymi obrzęk, którego kompletnie nie mogę się pozbyć. Noga dalej boli, ale na szczęście morfina oraz ketonal nie jest już potrzebny. Słabsze leki dają mu radę. Nie wyje już do Księżyca i nie drę się wniebogłosy w poduszkę, jednak noga bardzo mi dokucza. Te bóle bardzo mnie osłabiły. Nie wykorzystałam w pełni tej przepustki. Większość czasu spędziłam na ciągłej walce o lepsze samopoczucie i jakiś gram uśmiechu, a już zaraz trzeba wracać do szpitala na kolejny cykl... Przyznam, że nie mam na to kompletnie siły. Właściwie to nie mam na nic siły. Przez ten cały horror cały czas byłam na antybiotyku, który dodatkowo mnie bardzo osłabił. Od wtorku też powróciłam do sterydów, znowu zaczynam puchnąć, bardzo źle sypiam, jestem po nich bardzo niespokojna, poddenerwowana i oczywiście wiecznie głodna. Całymi dniami leżę, przemieszczam się tylko kiedy muszę. Nie mam siły z nikim rozmawiać, nic robić. Ten potwór wyssał ze mnie całą energię. Jestem bardzo słaba i wykończona. Ciągle bije się z myślami i staram się robić wszystko, aby się tylko nie załamać.




Na koniec chciałabym Wam wszystkim podziękować. Dziękuję wszystkim moim czytelnikom, którzy bardzo mnie wspierają i czytają to, co pisze. Dziękuję za wszystkie komentarze i wszystkie ciepłe słowa, które kierujecie w moją stronę. Poza tym dziękuję oczywiście całej swojej kochanej rodzinie, przyjaciołom oraz znajomym, którzy stają na rzęsach, aby było mi chociaż troszkę lepiej. Bardzo to doceniam, cieszę się, że jesteście ze mną i mam nadzieję, że to się nie zmieni. Przepraszam, że czasami nie mam siły na rozmowę, albo na spotkania. To już długo trwa, jestem bardzo zmęczona, a ostatnie bóle bardzo mnie osłabiły i zebrały krwawe żniwo z mojej stalowej psychiki. Nie chcę Was kłamać, że jest dobrze, a nie mam siły mówić o tym jak jest źle. Mimo wszystko cały czas walczę i nie poddaje się. Nie jest to jednak po prostu łatwe. To dla mnie wielki sprawdzian. Motywuje się jak tylko mogę, szukam uśmiechu w najdrobniejszych rzeczach, zaciskam zęby, staram się nie płakać, a jeśli już to tylko w samotności i tylko po cichutku.

Wierzę mocno, że wyjdę z tej choroby. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Niestety wpisane w nią jest straszne cierpienie z którym muszę się sama zmierzyć. Cierpienie jest zawsze samotne. Boję się cierpieć. Boję się tego cierpienia. Ale jeśli tak być musi to godzę się na to. Jeśli dzięki temu mam być zdrowa - to nadstawiam temu cierpieniu drugi policzek. Chcę żyć. Chcę już normalnie żyć. To, czego dzisiaj najbardziej na świecie pragnę to iść Odrzańskimi wałami, czuć zapach świeżej trawy, ciepłe promienie słońca na twarzy, czuć się dobrze ze sobą i iść ze świadomością, że jestem po prostu zdrowa.

Chciałabym tylko być zdrowa. I żeby nie bolało.



 Siedzisz sama, łykasz łzy, patrząc na okrutny świat.
Przeciw niemu tylko Ty - on nie daje żadnych szans.
Los zaprosił cię do gry podrabianą talią kart.
Ty masz siłę, żeby wyjść, obracając wszystko w żart!!!




WAŻNE 
PS. Kochani. We Wrocławiu przy Pl. Solidarności 1/3/5 w Centrum Medycznym ENDO-MED organizowane są bezpłatne badania przesiewowe raka jelita grubego.
 Wszystkie najważniejsze informacje znajdują się tutaj: Badania przesiewowe jelita grubego
 Rak jelita grubego to nowotwór złośliwy, który rozpoznawany jest u 14 000 Polaków każdego roku. Jest przez to drugim najczęstszym nowotworem złośliwym. Do badania kwalifikują się osoby w wieku 25-65 roku życia. Idźcie!!! Badajcie się!!! To darmowe badania!!! Nic was to nie kosztuje, a może uratować wam życie!!! Zwerbujcie swoich przyjaciół, rodziców, rodzeństwo, dziadków!!!
Poza tym kobietki - w Dolnośląskim Centrum Onkologii we Wrocławiu organizowane są raz na 2 lata bezpłatne badania mammograficzne. Program wczesnego wykrywania raka piersi obejmuje każda kobietę w wieku 50-69 lat. Poinformujcie o tym swoje kochane mamy!!!
Wszystkie najważniejsze informacje znajdują się tutaj: Badania przesiewowe raka piersi
Takie akcje są robione dla was!!! Skorzystajcie z tego!!! Każdy dzień jest niezwykle istotny w walce z rakiem!!! Ja dzisiaj żyje i mogę dalej walczyć o swoje życie, bo miałam bardzo dużo szczęścia. Jeśli na czas nie doleciałabym do Polski - już by mnie nie było. Rak jest bezlitosny i nikogo nie oszczędzi, jeśli nie staniecie mu na przeciw i nie zawalczycie o siebie!!!
 Uwierzcie mi, nie chcecie przechodzić przez to piekło!!!

Poświęć 3 minutki i oglądnij ten krótki spot.



Dbaj o siebie i BADAJ SIĘ REGULARNIE.
W walce z rakiem - czas odgrywa najważniejszą rolę!!!! 


Życzę Wam wszystkiego dobrego w Nowym Roku. 

~ nonomnismoriak




Komentarze

  1. Przysięgam że nigdy nie przeczytałam nic co by mnie tak wzruszyło i tak głęboko weszło w głowę. Studiuję by kiedyś móc walczyć z tą okropną chorobą która ponad 7 miesiący temu zabrała mi najbliższą kochaną ciocie. Życzę Ci kochana powrotu do zdrowia, będę sie modliła o to na pewno. Nikt nie zasługuje na takie cierpienie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super, ze chcesz pomagać. Mocno trzymam kciuki, aby wszystko poszło po Twojej myśli 🍀 Bardzo mi przykro z powodu Twojej cioci. Ale obiecuje Ci, ze jest szczęśliwa i już nie cierpi. Módl się za nią. Dziękuje również za modlitwę. Życzę Ci wszystkiego dobrego i dużo zdrowia.

      Usuń
  2. Tak strasznie jest mi przykro że tak musisz się męczyć, trudno jest to sobie wyobrazić ,ten ogrom cierpienia ale walczysz i nie poddajesz się a to jest najważniejsze. Więc co mogłabym Ci życzyc na ten Nowy Rok... oczywiście jak najmniej tycj bolesnych chwil ale również dużo siły , wiary ,miłości , kochanych i przyjaznych osób wokół siebie i jak najszybszego powrotu do zdrowia, aby to wszystko przeminęło jak zły sen.Pozdrawiam serdecznie 😘

    OdpowiedzUsuń
  3. Niesamowita historia, która mną wstrząsnęła, uświadomiła jak ważne jest docenienie tego co jest ważne, bliskich zdrowia, i tego, że czasami problemy wydają nam się być większe niż są w rzeczywistości. Dziękuję, że piszesz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo dziękuję Ci za twoje posty. Uświadomiły mi wiele ważnych rzeczy, uświadomiły mi, jak bardzo nie doceniam tego co mam. Naprawdę Cię doceniam, podziwiam ❤

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana.
    Wraz z trójką moich pociech (6lat,5lat i 5dni) trzymamy kciuki za Twój szybki powrót do zdrowia :-) rownież chcemy Cię zaprosić do Naszego bloga,który może ci wniesie trochę uśmiechu :-)
    http://rodzinkatuptusiow.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Jesteś niesamowicie silna! Patrząc na Twoją historią widzę jak człowiek potrafi wiele pokonać i jaką jesteś wyjątkową osobą. Dzięki temu co piszesz uświadomiłaś mi wiele ważnych rzeczy, dziękuję❤Podziwiam Cię i modlę się za Ciebie! Jestem organistka i obiecuję Ci że każda niedzielna msza będzie w Twojej intencji mam nadzieję, że tam na górze nas wysłuchają❤ jak wyzdrowiejesz to spotkamy się w pięknym Wrocławiu❤

    OdpowiedzUsuń
  7. Jesteś bardzo dzielna, że tak pozytywnie to znosisz! Oby tak dalej! Trzymam za Ciebie kciuki!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję. Życzę dużo zdrowia.
~nonomnismoriak

Popularne posty z tego bloga

10. Co mnie zabija? Chemia, czy sterydy?

1. Nowotwór krwi zamieszkał we mnie - moja historia.

11. Drenaż kolana - operacja, która się nie udała.