12. Rok później - 2019. Operacja za operacją.
Czternastego września 2019 r. minęły dwa lata, odkąd zachorowałam.
Piątego listopada 2019 r. minął rok, odkąd napisałam swojego ostatniego posta.
Ale ten czas leci, co?
Wiem, w poprzednim poście obiecałam, że wrócę. Właściwie miałam już napisanego kolejnego posta, miałam go publikować, ale w ostatniej chwili go skasowałam. Chciałam wyjaśnić powód dla którego przestałam pisać, dlatego, że wielu z Was pytało, kiedy pojawi się nowy post i dlaczego milczę. Usunęłam go jednak, zabrakło mi wtedy odwagi na jego publikację, nie miałam siły tłumaczyć się i otwierać, to było w tamtym momencie dla mnie zbyt trudne, nie tego już potrzebowałam. Miało to związek przede wszystkim z moją drugą operacją kolana, otwarciem, zaraz po drenażu, który się nie udał, a na którym zawiesiłam swoją historię oraz z zakończeniem mojego szpitalnego leczenia.. słuchałam siebie i swojego serca, swojej głowy.. i to zdecydowanie nie był dobry moment na publikację. To był zły moment i zła treść. Żałowałabym, że go opublikowałam.
Bardzo przepraszam. Wiem, że wielu z Was czekało, pytało. Bardzo doceniam Waszą obecność i to, że są tutaj nadal osoby, które czytają. Od samego początku jestem bardzo szczera we wszystkim o czym piszę. Przede wszystkim dla siebie i dla Was. I dzisiaj też będzie bardzo szczerze.
W szpitalu pisanie dawało mi ogromne ukojenie, było dla mnie symbolicznym zrzuceniem z siebie ciężaru cierpienia i bólu. Z każdym kolejnym postem zamykałam swoją Puszkę Pandory i rzucałam ją za siebie, domykając ten rozdział za sobą - na zawsze. Ale przyszedł taki moment, kiedy było to dla mnie już za trudne. W pewnym momencie ta Puszka Pandory nie chciała się już domknąć, choć próbowałam ją zamknąć na wiele sposobów. Zapakowałam w nią wszystkie swoje smutki, a one usilnie wydostawały się na zewnątrz. Nie miałam nad nimi kontroli. Wtedy siedziałam przed klawiaturą i nie byłam w stanie skleić zdania, ryczałam jak bóbr, dosłownie. Ryczałam, bo nie potrafiłam pogodzić się z tym, co mnie spotkało. Nie chcielibyście tego czytać. I to wszystko zaczęło się tak naprawdę 9 marca 2018 r., w dzień mojej drugiej operacji kolana o której już nie miałam psychicznie siły, aby tu pisać.. wtedy machina ruszyła.. dziś jest inaczej, bo co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło, ale potrzebowałam na to czasu. W końcu nie od razu Rzym zbudowano.
9 marca tak naprawdę wszystko się zaczęło. Moja silna głowa zaczęła się sypać. Choć może jeszcze wtedy nie przypuszczałam, że aż tak bardzo...
9 kwietnia 2018 r., już po drugiej operacji kolana napisałam swój ostatni post, będąc zamknięta jeszcze cały czas w szpitalnych ścianach na swoim ostatnim 4 szpitalnym cyklu chemioterapii. Kilka tygodni później wypuszczono mnie "na wolność". Po 8 miesiącach ciężkiej chemioterapii i dwóch operacjach kolana, które były wynikiem powikłań po leczeniu - wróciłam na stałe do domu. Dostałam leki oraz chemię, którą miałam zażywać co kilka miesięcy.. już w domu, w tabletkach. Oprócz tego rozpoczęłam bardzo intensywną rehabilitacje kolana. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy z mojego powrotu. Ja też, do momentu kiedy prawdziwy świat z którym musiałam się zmierzyć totalnie mnie przerósł. Byłam po 8 miesięcznym leczeniu choroby nowotworowej, z niepełnosprawnym kolanem i nagle musiałam wyjść do zdrowych ludzi, do znajomych, albo do ludzi kompletnie mi obcych, którzy nie znali mojej historii. Pytania, spojrzenia, moje liczne ograniczenia, wszystko spadło mi na głowę i przygniotło. Przez te 8 miesięcy naprawdę dużo się zmieniło. Świat, który oglądałam był nadal taki sam jak przedtem, tyle, że w moim życiu i we mnie samej zaszły spore zmiany.
Może niektórzy będą teraz zdziwieni, bo nie było tego po mnie widać(?)... moje małe oszustwo się udało, czy też nie?.... ale ja naprawdę nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Pamiętam jak kiedyś w szpitalu natrafiłam na bloga młodej dziewczyny, która podobnie jak ja zachorowała na raka. Przeszła tak samo kilka bardzo ciężkich cykli chemioterapii, długimi miesiącami leżała w szpitalu, albo w domu. Jej świat ograniczał się do bólu, cierpienia, leków, białych ścian i łóżka, znacie to z moich opowiadań.. ale w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany dzień powrotu na stałe do domu. I wtedy stało się coś, czego kompletnie się nie spodziewała. Zapadła się. Psychicznie zapadła się pod ziemię. Po tylu miesiącach walki z chorobą nowotworową, po trudnych doświadczeniach, które świeżo miała jeszcze w sobie nie była w stanie wrócić do normalności, do ludzi, do normalnego życia, do pracy, do szkoły.
I kiedy to czytałam, przypięta jeszcze wtedy do szpitalnej kroplówki, chłonąć truciznę, która miała pomóc mi wyzdrowieć, wydawało mi się to totalnie abstrakcyjne.
Jak to? wygrała z rakiem, wyszła ze szpitala, jest w domu!! jak mogła się załamać?! dlaczego?!
Nie potrafiłam tego zrozumieć.
Do dnia kiedy mi samej nie przyszło się z tym zmierzyć. Tyle, że w moim przypadku, po wyjściu ze szpitala towarzyszyła mi jeszcze niepełnosprawność i bardzo trudna rehabilitacja...
I naprawdę próbowałam ostatnim razem, ostatnim postem dokończyć swoją historię - pod tytułem.. "Drenaż kolana, operacja, która się nie udała". Poszła jego publikacja, jednak nie pociągnęłam tego dalej, zabrakło mi siły. Właśnie wtedy. Właśnie o to chodzi, że w tym wszystkim, w tym całym powrocie do swojego rodzinnego domu - moja sytuacja zdrowotna nadal nie była zadowalająca. Zakończyłam szpitalne leczenie, dostałam leki do domu, cudownie!
Ale moje kolano było.. niepełnosprawne. Było sztywne jak kłoda, proste, bez żadnego zgięcia. Dlatego, że bakteria, która zaatakowała je podczas chemioterapii - totalnie je w środku zmasakrowała. A drenaż, którym chcieli mi pomóc - jak już wiecie z poprzedniego posta - się nie udał. Po kilku dniach od drenażu musieli otworzyć moje kolano. Olbrzymie cięcie wzdłuż całego kolana... otworzyli je jak książkę. Dzisiaj nie wykonuje się już takich operacji, są mniej inwazyjne sposoby, ale niestety w moim przypadku było to nieuniknione. Musieli wyczyścić kolano z bakterii, z płynu, który się tam nagromadził, a skoro drenaż się nie udał, to otwarcie było jedynym możliwym sposobem. Zatem w ciągu 5 dni miałam dwie operacje kolana...
A ta druga, otwarcie... wykończyła mnie. I szczerze? Niejednokrotnie czułam się lepiej w okresie szpitalnej chemioterapii, niźli wtedy. Co prawda podczas chemioterapii bywało równie ciężko, ale kryzys za chwilę mijał i jakoś udawało mi się z niego podźwignąć. Poza tym nawet kiedy bolało, nawet kiedy ten potwór gryzł i szarpał, to mogłam chodzić. Mogłam chodzić, a to naprawdę baardzo dużo dla kogoś kto jest zamknięty tygodniami w szpitalu! Po każdej walce, po każdej nieprzespanej nocy, bólu zawsze udawało mi się podnieść i iść przed siebie. Spacerować szpitalnymi korytarzami, jeśli tylko pozwalały mi na to siły. To dawało mi mnóstwo mocy, ładowało moje baterie na kolejny cykl, na kolejną walkę. Spacery koiły moją duszę i mój stan fizyczny, dawały mi poczucie wolności, choć absurdalnej, bo oddział był zamknięty i zabronione nam było go opuszczać, to jednak było to dla mnie symboliczne oderwanie się od choroby. Od łóżka, od białej smutnej pościeli.. Dreptałam po szpitalu, poznawałam jego najmniejszej zakamarki, zaglądałam za okna z nadzieją, że pewnego dnia z niego wyjdę i będę zdrowa, obserwowałam spacerujących ludzi, żyłam, po prostu żyłam, na swój sposób, ale jednak.
A podczas otwarcia mojego kolana było tragicznie. Okropny ból, przez bardzo długi czas nie byłam w stanie "spionizować" swojego ciała i stanąć w pionie, nawet o kulach. Szwy i rana rozdzierały mi nogę, okazało się, że podczas operacji nacięli mi jakąś tkankę w tak okrutnie bolącym miejscu, że przy samej próbie zsunięcia nogi z łóżka darłam się na cały oddział i zalewałam łzami stanowczo upierając się przy tym, że zostaje na tym łóżku i nigdy z niego nie zejdę. Pani rehabilitantka, która do mnie przychodziła miała ze mną trzy światy, naprawdę. Swoją drogą serdecznie pozdrawiam, jeśli Pani to teraz czyta. Przemiła kobieta, ale naprawdę nie miała ze mną lekko. Bardzo nie chciałam współpracować, bo ból przeszywał mnie na wskroś.
Cały czas leżałam w łóżku, przyjęli mnie do szpitala na Borowskiej 2 marca 2018 r., 5 marca była pierwsza operacja, wypis 21. Przez ten cały czas leżałam, bez możliwości skorzystania z normalnej toalety, nafaszerowana bardzo silnymi lekami przeciwbólowymi pochodnej morfiny. Otępiała, apatyczna, smutna, pogrążona w czarnej rozpaczy.. Nie wierzyłam, że kiedykolwiek wstanę z tego łóżka. Ja naprawdę w to nie wierzyłam.
Bakteria, która mnie totalnie osłabiła, chemioterapia, która cały czas we mnie buzowała, nowotwór, który cały czas syczał, drenaż, który się nie udał, a zaraz za nim pełne otwarcie kolana... to było za dużo. Przeżyłam wtedy straszny kryzys psychiczny. Przychodzili do mnie szpitalni psychologowie na rozmowy... lekarze widzieli, że coś się dzieje, że jest ze mną naprawdę źle. Że nie jestem już tą samą osobą, która do nich przyszła. Nie miałam ochoty z nimi rozmawiać, nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Całymi dniami gapiłam się w to wielkie okno, które było moim wybawieniem i liczyłam przelatujące nade mną samoloty.. albo po prostu się modliłam. Szukałam wiary i nadziei, potrzebowałam ich wtedy, gdzieś mi umknęły..
Przyszedł w końcu dzień triumfu. Udało mi się wstać. Trwało to w sumie prawie 3 tygodnie. Pierwsze kroki, niczym małe dziecko. Już zdążyłam zapomnieć jak wygląda świat w pozycji pionowej, naprawdę. Łzy leciały mi ze szczęścia po policzkach, że w końcu się udało. Mały krok za kroczkiem, cały czas rozrywający ból w kolanie, ale chociaż stałam. Stałam obok swojego ulubionego okna i mogłam wreszcie spojrzeć dalej w przestrzeń na nadjeżdżające samochody i spacerujących ludzi. Właśnie tak to sobie wyobrażałam. Świat tętniący życiem, tylko ja miałam od niego chwilową przerwę..
Pamiętam, że pytałam Pani rehabilitantki wiele razy zatroskana..
Co ze mną będzie? co będzie z moim kolanem? Boże.. ja biegałam.. czy ja jeszcze kiedykolwiek zegnę to kolano? czy kiedykolwiek uklęknę? Boże drogi co ze mną będzie..
I któregoś razu Pani rehabilitantka powiedziała mi jedną bardzo ważną rzecz, która już do końca mojego pobytu w tym szpitalu trzymała mnie przy życiu:
"Nawet nie wiesz drogie dziecko ile w stanie jest znieść i do czego jest zdolny ludzki organizm."
To prawda i może jeszcze wtedy tego nie wiedziałam. Dzisiaj już wiem.
Kiedy wypisali mnie z tego szpitala, to to był marzec 2018, a w kwietniu wróciłam do siebie na Hematologię na ostatni cykl chemioterapii. Na wózku inwalidzkim, niestety z prostą nogą. Przez bakterie i dwie operacje nie byłam w stanie tego kolana w ogóle zginać. Brak ruchu.. jakiegokolwiek. Ludzie o zdrowych nogach dostawali wlewy kroplówkowe z chemią i było im ciężko, a ja po dwóch operacjach kolana, niesprawna, poruszając się o wózku z dodatkowym bólem zaciskałam zęby marząc o tym, aby w końcu wrócić do domu. Marząc, aby ten koszmar wreszcie się skończył. Byłam wykończona. Mówili mi, że z każdym cyklem będzie ze mną co raz gorzej.. Będę zdrowieć, ale moje ciało i moja głowa może bardzo osłabnąć, o ile w ogóle to wszystko przeżyje..
Pamiętałam jednak słowa swojej rehabilitantki..
Jesteś w stanie znieść więcej, niż Ci podpowiada rozum, Domi. - mówiłam do siebie.
I tak wracając.. to właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Ta druga operacja kolana, w ogóle cała ta historia z tym moim kolanem, bakteria.. to wszystko sprawiło, że ja straciłam siły na bloga, na bloga, na życie. Nie miałam siły o tym pisać i mówić. Bo wiesz o co chodzi? Przez 8 miesięcy zamykają Cię w czterech ścianach, męczą, torturują, walczysz o każdy poranek i z utęsknieniem czekasz na ten wyjątkowy dzień w którym ten horror wreszcie się skończy, wyjdziesz ze szpitala i wrócisz do swojego DAWNEGO ŻYCIA. DAWNEGO ŻYCIA.
I przychodzi ten dzień, gdy wychodzisz z tego szpitala!! Masz ogromne nadzieje i oczekiwania. Udało się!! Jestem!! Wyszłam!! Boże!! Zrobiłam to!!
I nagle bum. Twojego DAWNEGO ŻYCIA już nie ma. Długo nie możesz zrzucić z siebie strzępków tej choroby, szpitala, ludzi, których tam poznałeś, nadal tym żyjesz.. Ja nie mogłam spać, od dawna miewałam problemy ze snem, ale wtedy bardzo się one nasiliły. Długo wstawałam sama z siebie o 6 rano, myśląc, że zaraz wpadnie pielęgniarka, aby pobrać mi krew na dzień dobry.
Choroba to trauma. Jest lęk, koszmary, chwiejny nastrój, leki, ograniczenia i przede wszystkim w moim przypadku cały widz tkwił w niepełnosprawnym kolanie i rehabilitacji z którą przyszło mi się zmierzyć. Bo rehabilitacja to ból. Fizjoterapeuci nie raz we trzech trzymają mnie i walczą, aby zgiąć mi moje kolano. Wbijają w nie jakieś metalowe przedmioty, ściskają, szczypią, kilka razy w tygodniu.. A w kolanie jest blokada. Kolano ani drgnie. Przesunęłoby ścianę, gdyby chciało. Nie raz fizjoterapeuci próbowali mi je zgiąć, wkładając w to maksymalnie dużo siły, pocąc się i męcząc, a kolano ani drgnęło. Lepiej. Zamiast ruszyć kolanem potrafili razem ze mną przesunąć po podłodze stół fizjoterapeutyczny o kilka metrów.. wszystko poddawało się ich sile i wysiłkowi, tylko nie kolano.. zamrożone, twarde, jak bryła, bez ruchu, bez życia.....bez zgięcia.
Może gdybym jeszcze bardziej na siebie uważała, będąc w szpitalu, unikała zarazków, jeszcze bardziej ograniczyła kontakt z innymi ludźmi, to bakteria by się nie pojawiła, może gdyby lekarze nie leczyli mnie tyle czasu antybiotykami, chcąc wypędzić bakterie, tylko od razu mnie operowali, to by do tego nie doszło... może gdybyśmy wcześniej zareagowali i wprowadzili taką intensywną rehabilitacje zaraz po otwarciu mojego kolana, to byłoby łatwiej... może gdyby to wszystko zadziało się szybciej, to dziś nie byłoby takiego problemu... może.. kto to wie... Zadaje sobie te pytania.. nie znam na nie odpowiedzi.. może.. może tak, a może nie.. może gdybym po prostu nigdy nie zachorowała...........
Dlatego to wszystko jest takie trudne. Dlatego przestałam pisać. Dlatego się odcięłam i również w swoim prawdziwym życiu bardzo się wtedy pogubiłam. Białaczka to niezwykle agresywny rodzaj nowotworu. Kiedy się pojawia, całe Twoje życie obraca się do góry nogami, nie sposób z nią żyć, po jej wykryciu trzeba natychmiast podać chemię, inaczej w ciągu kilkunastu dni człowiek umiera.
Gdy ja zachorowałam, to byłam w Indiach, w pracy na kontrakcie jako modelka, rozwijałam się, oprócz tego studiowałam i bardzo dużo ćwiczyłam, trenowałam biegi przeszkodowe, grałam w squasha, prowadziłam bardzo aktywny tryb życia. Ja to nie usiedzę długo na miejscu, bo mam robaki w tyłku, dlatego wszędzie mnie było pełno. Realizowałam się, robiłam to, co kocham, to co sprawiało mi radość i frajdę. A nagle z dnia na dzień to wszystko się skończyło. Poof... tak po prostu. I wystarczył tylko jeden wieczór..
A potem mija 8 miesięcy walki z tym cholerstwem, wychodzisz ze szpitala i Twojego życia sprzed tych 8 miesięcy już nie ma. I czas się z tym pogodzić. Czas znaleźć na nowo siebie, czas poukładać sobie na nowo wszystko w głowie. Czas zacząć żyć.
....
Od kwietnia do października bez przerwy intensywnie się rehabilitowałam. Moja prosta noga walczyła o to, aby się zgiąć. Większy zakres ruchu zwiększał się o kilka stopni miesiącami.. efekty były bardzo marne, biorąc pod uwagę ile pracy i cierpienia wylewałam na zajęciach.
W październiku, po dziekance udało mi się wrócić na studia. Byłam nowa na roku, nikogo nie znałam, nikt nie wiedział kim jestem i skąd przyszłam. Staliśmy wszyscy razem pod salą, kilkadziesiąt osób, czekaliśmy na zajęcia. Jeden chłopak, chcąc zagaić zapytał mnie skąd do nich przyszłam. Odpowiedziałam, że miałam dziekankę.
Aaa, to byłaś na wakacjach? a gdzie podróżowałaś?
Ścisk w żołądku, ciasna pętla wokół szyi, liczenie do dziesięciu, aby się tylko nie rozpłakać, bo przecież wszyscy na Ciebie właśnie patrzą..
Nie winie go za to. Chciał zagadać. Skąd mógł wiedzieć, że miałam dziekankę z powodu choroby nowotworowej? Nie mniej jednak takie sytuacje spotykały mnie na każdym kroku. I wtedy co raz bardziej rozumiałam tamtą dziewczyna z tego bloga o którym wcześniej wspominałam.. wracałam myślami do jej postów i tak bardzo chciałam ją przytulić, tak bardzo wiedziałam jak było jej ciężko.., ale jak ją odnaleźć?
Tęskniłam za swoją poprzednią grupą na roku, tam wszyscy wiedzieli, byłoby mi łatwiej, miałabym wsparcie. A tu, nie chciałam chodzić na zajęcia, nikogo nie znałam, nikt nie znał mnie, byłam bardzo wycofana przez bardzo długi czas. Uśmiechałam się, jak to ja, ale w środku miałam kompletne pobojowisko, każda część mnie płakała. Chemioterapia i całe leczenie bardzo silnie oddziałuje na ludzki układ nerwowy. Zmienia sposób patrzenia na świat, zmienia wrażliwość. Dużo czasu potrzeba, żeby pogodzić się z wieloma rzeczami, zrozumieć. Łatwo nas zranić, bo dostaliśmy od życia porządnie w dupę. I to prawda, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni, ale to wszystko wymaga czasu...
I tak starałam się jakoś przetrwać na uczelni, a równocześnie cały czas walczyłam ze swoim kolanem i przyjmowałam co kilka miesięcy chemię. Niestety efekty rehabilitacji były bardzo niezadowalające.. w listopadzie 2018 r. czekała mnie kolejna operacja kolana, artroskopia, wycięcie zrostów, czyli tkanek miękkich, które uniemożliwiają mi pełny zakres ruchu, a które rozrosły się w efekcie gojenia się ran, powstałych po wcześniejszych operacjach. Zauważ, że kiedy się zranisz, to w tym miejscu powstaje blizna. Często ta blizna jest bardzo twarda i ubita. I właśnie takie "blizny", a dokładnie mówiąc zrosty powstają w moim kolanie po każdej operacji. Moje ciało chce się regenerować, chce zabliźnić miejsca w których zostało zranione. To naturalny proces, po prostu w mojej sytuacji bardzo niepożądany, bo my chcemy, aby moje kolano mogło się normalnie zginać, a zrosty to uniemożliwiają. To trochę tak, jakbyś w szprychy od roweru wsadził grubą gałąź i wyobraź sobie, że właśnie ta gałąź to moje zrosty. Nie zrobisz z tą gałęzią obrotu kołem na rowerze, nie ma szans. Bo gałąź Ci to blokuje. Ludzie często mają problem ze zgięciem po operacjach kolana, po artroskopiach, ACL-ach i też walczą jakiś czas, aby to zgięcie ponownie uzyskać ale u nich, u większości to trwa i odbywa się znacznie krócej i łagodniej. Na moją sytuację niestety ma wpływ bardzo dużo innych czynników. U innych jest przeważnie kontuzja, operacja i szybka rehabilitacja, aby kolano właśnie się "nie zastało", żeby nie było za długo niesprawne. Poza tym często powodem ich operacji są np. kontuzje sportowe. Ile to razy ktoś mnie pytał, co mi się stało w nogę..
Wywróciłaś się na nartach?
Nie. Chciałabym wywrócić się na nartach, naprawdę.. ja nawet nie jeżdżę na nartach, bo nie umiem. Próbowałam raz w swoim życiu, będąc małą dziewczynką z warkoczykami. Mój zjazd skończył się okrakiem na drzewie i to był mój ostatni raz, kiedy miałam na sobie narty.
U mnie występują inne czynniki... bo głównym powodem to jest choroba, dalej chemioterapia, a z niej bakteria, infekcja i CZAS, który rozciągnął w czasie okres w którym to kolano było niesprawne. Bo tak naprawdę to moja infekcja pojawiła się w grudniu 2017 r., a już mamy grudzień 2019 r., więc mijają 2 lata odkąd nie zgięłam w pełni swojego kolana..
Pierwsza artroskopia odbyła się w listopadzie 2018 r. Za każdym razem podczas wykonywania artroskopii, w sumie już teraz trzech - byłam przytomna. Tylko podczas dwóch pierwszych operacji, drenażu oraz otwarcia kolana dostałam pełne znieczulenie i zapadłam w "operacyjny sen". Prosiłam anestezjologa przy pierwszej artroskopii, tej w listopadzie w 2018 r. aby też mnie uśpił. Nie chciałam tego przeżywać, słyszeć, widzieć, czuć. Nie zgodził się. Powiedział, że nie chce dodatkowo obciążać mojego organizmu, dlatego że pełna narkoza jest bardzo obciążająca, a mój organizm już wystarczająco dostał w dupę. Podano mi więc znieczulenie od pasa w dół. Przy takim znieczuleniu trzeba zwinąć się w kłębek, przytulić czołem swoje kolana i wyprężyć kręgosłup w który wbijają Ci igłę. Po chwili tracisz czucie w kończynach. Nie czujesz bólu, ale czujesz jak Tobą szarpią, a w miejscach w których Cię dotykają jest uczucie porównywalne do tzw. "mrówek", kiedy zdrętwieje Ci noga, bo np. krzywo usiądziesz. Dla mnie osobiście najgorszy moment i najgorszy widok to ten, gdy na stole operacyjnym, ale jeszcze przed operacją podnoszą moją nogę do góry, w stronę sufitu, a ja kompletnie tego nie czuje. Tylko te szarpnięcia, mrówki.. Patrzę na swoją nogę, jak na obce ciało. Ta świadomość bywa paraliżująca, odrzucająca wręcz, ohydna. I kiedy już w trakcie operacji leżysz przytomny, to mimo, że jesteś zasłonięty wielką szmatką, aby nie widzieć co robi z Tobą chirurg, tuż nad Tobą wisi wielki monitor na którym wszystko widać.
Na pierwszej operacji nie chciałam na niego patrzeć, obróciłam głowę w bok i powiedziałam sobie, że tam nie spojrzę. Nie ma mowy. Nigdy nie przepadałam za wszystkimi tymi szpitalnymi serialami. Zawsze zasłaniałam oczy gdy w "Na dobre i na złe" kogoś kroili. To nie na moje nerwy, dlatego tym razem tym bardziej ze względu na to, że była to moja noga, nie chciałam tego oglądać.
He, ale ciekawość wygrała. Kuknęłam najpierw kątem jednego oka, zerkałam co chwilę, co jakiś czas, aż w końcu obróciłam się w kierunku monitora i obserwowałam jak chirurg wchodzi wielkim nożem w moje kolano i z ogromną siłą, zamaszyście wycina wielkie, białe płaty zrostów. Żałuje, że nie widziałam wtedy swojej miny. Oczy i usta szeroko otwarte.. tylko popcornu mi brakowało i prawie jakbym była w jakimś dobrym kinie. A nawet i w lepszym, niż dobrym, bo tu były naprawdę prawdziwe emocje..
To był szok przy pierwszej operacji, naprawdę nie do opisania. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, nie doświadczyłam. To był mój pierwszy raz, kiedy patrzyłam, jak operują moje kolano. I pierwszy raz kiedy widziałam ogrom zrostów, będących w mojej nodze. Grube, potężne, białe ściany zrostów. Kiedy chirurg wchodził swoim sprzętem w moją nogę, to było widać tylko czubek jego narzędzi, cały monitor pochłaniały zrosty, cały ekran był biały od zrostów. Dopiero po chwili, po kilku mocnych i silnych ruchach, kiedy udało mu się przeciąć pierwsze z nich, mogłam zauważyć nóż, który wyłaniał się z tego gąszczu. Niektóre z nich musiał ciąć kilka razy, bo były tak twarde, że nie sposób było się ich pozbyć za jednym zamachem. Na sali byli również asystenci doktora, wszyscy nie mogli wyjść z podziwu, jak wiele zrostów powstało w mojej nodze.
Tak dużo zrostów?! - w ich głosie naprawdę słyszałam duże zdumienie.
Wtedy dotarło do mnie, że walka z tym kolanem będzie trudniejsza, niż przypuszczałam...
Podczas artroskopii chirurg wykonuje kilka dziur w ciele i wchodzi w nie specjalnym sprzętem przeznaczonym do artroskopii. To nie kilkunasto-centymetrowe otwarcie kolana, dlatego zawsze szybko po artroskopii dochodzę do siebie i na drugi dzień po operacji, kiedy stwierdzą, że nic się nieprzewidzianego z nogą nie dzieje - wypisują mnie do domu. Największą robotę lekarz wykonuje w samym środku kolana, wycinając, przecinając, siejąc zrostom spustoszenie. I to to przeważnie najbardziej później boli, gdy puszcza znieczulenie.. to wszystko co jest w środku poprzecinane.
Po tej operacji w listopadzie 2018 r. było trochę lepiej, ale też niewiele. Jak normalnie żyć z 40 stopniami w zgięciu? Nie jesteś w stanie nawet jak człowiek wejść po schodach. Kompensujesz biodrem, całe Twoje ciało nie działa, tak jak należy. Minęło kilka miesięcy i czekała mnie kolejna operacja, też artroskopia. Taki sam zabieg, wycięcie zrostów. To było w kwietniu 2019 r. Wtedy miałam swój mały przełom, osiągnęliśmy 80 stopni w zgięciu, pierwszy raz od samego początku mojego leczenia udało mi się "delikatnie przetruchtać". Nie można tego było nazwać normalnym biegiem, ale tyle na ile pozwalało mi zgięcie, stawiałam małe kroczki. Fizjoterapeuci pozwolili mi w ramach rehabilitacji włączyć krótkie przebieżki, maksymalnie 15-20 minutowe. Jakiś mały zalążek normalnego ruchu, to było coś pięknego dla mojej głowy. Wtedy naprawdę uwierzyłam, że to się może udać. Tylko muszę być cierpliwa.. potrzebuje czasu.
......
Dziś mamy grudzień, a ja znowu jestem po kolejnej operacji, już piątej w sumie, ale trzeciej artroskopii, która odbyła się lekko jakiś tydzień temu, dokładnie 29 listopada 2019 r. Swoją drogą ta artroskopia miała być w ramach NFZ. Czekałam na tą operację kilka miesięcy, przygotowywałam się do niej... odroczyli mi moją chemię, którą miałam w tym czasie przyjmować w domu, bo akurat wypadała na ten czas, a nie mogę jej łączyć z zabiegami operacyjnymi, dlatego mi ją przesunęli. I niestety kilka dni przed zabiegiem, dosłownie, dostałam telefon, że moja operacja się nie odbędzie, bo szpital nie ma pieniędzy. Powiedziano mi, że odwołano wszystkie operacje do końca tego roku i może pod koniec grudnia będzie wiadomo, czy z początkiem 2020 będą pieniądze, ale nikt mi nie może tego obiecać. To był dla mnie szok. Naprawdę się załamałam. Nie mogłam uwierzyć, myślałam, że to pomyłka, że ktoś mi zaraz powie, że to tylko jakiś głupi żart. Nie wiedziałam co robić, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Czekałam na tą operację jak na zbawienie. Nadzieja, wiara, że będzie po niej lepiej, wszystko prysło. Poczułam się oszukana, zagubiona, bezsilna, wystawiona na kolejną próbę. Na pewno oglądaliście za dzieciaka te kolorowe kreskówki na Cartoon Network. Tym barwnym postaciom czasami przy jakiejś porażce opadały tak uroczo bezwładnie łapki. I ja właśnie wtedy poczułam się jak jedna z tych postaci... załamana, z rękoma do samej ziemi, kolejny roller coster i szukanie sposobu na wyjście z kolejnej patowej sytuacji..
Na szczęście oprócz wszystkich złośliwości życia i problemów, które rzuca mi pod nogi, mam obok siebie dobrych ludzi, którzy pomagają mi i wspierają mnie właśnie w takich chwilach jak ta. Dlatego wspólnymi siłami udało nam się znaleźć nowy termin operacji. Na już, na za tydzień, 29 listopada 2019 r. Co prawda niestety prywatnie, ale ważne, że w ogóle jakiś termin się znalazł, bo nawet prywatnie trzeba niekiedy poczekać na operację, na pewno krócej niż na NFZ, ale jednak. A w moim przypadku, przy chemii, ja nie mogę pozwalać sobie na odstawianie jej bez powodu. Miałam to zrobić, tylko ze względu na operację, a operacja została odwołana, zatem na co było odstawianie tych leków? Nie cierpię ich, ale trzeba je brać.
......
Pogodzenie się z moim kalectwem, ograniczeniem i bólem jaki niesie za sobą fizjoterapia, to najtrudniejsza rzecz z jaką przyszło mi się zmierzyć, pomijając już całą chemioterapię. Ten czas po wyjściu ze szpitala, kiedy musiałam sobie radzić w świecie zdrowych ludzi, znajomych, przyjaciół, którzy wiele rzeczy mogli, a ja nie, którzy niestety wielu rzeczy nie rozumieli... był dla mnie bardzo trudny. Bo niestety, ale najbardziej zrozumieć chorego człowieka może tylko drugi, chory człowiek. Bardzo doceniam wsparcie bliskich, ale czasami czuję, że jestem emocjonalnie z tym sama.. nie zawsze czuję się zrozumiana przez innych. I wcale się temu nie dziwię, bo nie jest łatwe wejść w takie ciężkie buty, w takie emocje i doświadczenia. Dlatego tak bardzo były dla mnie ważne przyjaźnie, które zacieśniłam w trakcie chemioterapii... A niestety po wyjściu ze szpitala, jakby tego było mało, dowiedziałam się jeszcze o śmierci dwóch bardzo ważnych dla mnie osób, które razem ze mną walczyły podczas choroby, ale niestety nie udało im się wygrać. Nie wygrały, ale dla mnie są i będą zwycięzcami, już na zawsze. Źle to zniosłam, no bo jak można? Wszystko na raz, choroba, ból, rehabilitacja, leki, śmierć jedna, zaraz druga... śmierć osób, które też chorowały, trzymały Cię za rękę, leżały obok Ciebie, skąd wiesz, że nie będziesz następna... przeżywaj to wszystko każdego dnia i wychodź do ludzi, słuchaj o ich niekiedy abstrakcyjnych problemach, sil się na uśmiech wtedy, kiedy masz ochotę płakać... Ciężar na moich plecach był nagle tak strasznie ciężki i przygniatający...
I chyba najbardziej emocje, które towarzyszyły mi w tamtym czasie oddaje to, co powiedziałam któregoś dnia do swojej mamy. Właściwie to wykrzyczałam, zalewając się łzami po kolejnej rehabilitacji, która nie dawała efektu..
"Dlaczego ta choroba mnie nie pochłonęła? Po co ja tyle walczyłam, na co.. wolałabym umrzeć, niż żyć z tą nogą... wolałabym umrzeć, niż przechodzić przez to wszystko...ja nie mam już siły, dlaczego mnie to nie pochłonęło... dlaczego..."
Tak. Zgrzeszyłam. Ja naprawdę zaczęłam żałować całego poświęcenia i trudu, który włożyłam, aby przejść przez piekło, które przeszłam. Ja naprawdę zaczęłam, tego żałować. Zaczęłam żałować życia. Ale pozwól, że Ci wytłumaczę.. Kiedy walczyłam w szpitalu z chemioterapią, to nawet przez moment nie przeszło mi to przez głowę. Byłam pogodzona z faktem, że wszystko może się zaraz skończyć. Że przyjdzie gość w czarnym kapturze i mnie zabierze, że następnego dnia nie otworzę już oczu, byłam tego świadoma i liczyłam się z tym, godziłam się z tym, że może się to wydarzyć, ale nigdy nie było chwili, abym tego chciała. Nie bez powodu pierwszym zdaniem, które zamieściłam na swoim blogu było wypisanie na nagłówku głównym słów pt. : "O tym jak 14 września 2017 r. zamieszkał we mnie potwór - nowotwór krwi. Staję mu na przeciw i wiem, że wygram tę walkę - obiecuję." Napisałam to 2 lata temu, zaraz po założeniu bloga, przed publikacją pierwszego posta. Bo ja od samego początku głęboko wierzyłam i żyłam w przekonaniu, że ja to zniosę, że ja to przejdę i ja to wygram. Głęboko w środku to czułam, byłam naprawdę tego pewna, jakbym słyszała w swojej głowie głos, który mi mówił "dasz radę, wygrasz to, zobaczysz". A z kolei, gdy ten drugi mnie podpuszczał i chciał, żebym zwątpiła, szeptał: nie wygrasz z rakiem, nie uda Ci się to - ja mu odpowiadałam krótko: tak? no to patrz.
Naprawdę byłam wtedy tego pewna i bardzo tego chciałam. Wierzyłam, że sobie poradzę, ale z drugiej strony miałam też świadomość tego, jak trudna walka mnie czeka i, że moja pewność może mnie któregoś dnia zawieść. Miałam ogromną samoświadomość, wszyscy wiemy, że w większości przypadków chorzy na raka umierają.. Ale mimo to coś mi podpowiadało, że to nie jest jeszcze mój czas..
Nagle jednak przyszedł dzień, kiedy opadł najbrudniejszy kurz.. wyszłam ze szpitala, ale to trwało dalej - całe leczenie, leki, jedna, druga śmierć, i to nieszczęsne kolano... i wtedy chciałam. Wtedy pierwszy raz chciałam, aby to się skończyło. Dlatego bardzo przepraszam za moje późniejsze słowa o pożałowaniu tego wszystkiego, bo wstyd mi ogromnie. Po prostu rak jest często taką chorobą.. zero-jedynkową. Jest biały, albo czarny. Albo tu zostajesz, albo przechodzisz na drugą stronę. Cierpisz i odchodzisz. Dlatego ja byłam pod tym względem też bardzo spokojna, nie chciałam odchodzić, ale wiedziałam, że nawet jeśli to się stanie, to poczuję tylko ulgę, wiedziałam, że wtedy będzie już tylko lepiej. A tu się okazuję, że jednak zostałam. Tak bardzo tego chciałam, tak mocno byłam o tym przekonana, tak bardzo w to wierzyłam i udało się. Tylko, że nie brałam pod uwagę skutków ubocznych, które może to za sobą ponieść. Wiedziałam, że może pójść coś nie tak, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że po drodze spotka mnie jeszcze coś takiego i, że stracę sprawność w swojej nodze. Bo kiedy żołnierz wyjeżdża na misje, to wie, że może stracić rękę albo nogę, ale nie bierze tego pod uwagę. Nie ma mowy, przecież to się nie może wydarzyć, bo on czuje się silny i gotowy, by walczyć i na pewno będzie ostrożny, a za kilka miesięcy wróci do swojej żony i dzieci, trochę posiniaczony, poturbowany, może trochę chudszy, ale cały i zdrowy. Na pewno wróci cały i zdrowy. Nie brałam tego pod uwagę i chyba to jest w tym wszystkim najgorsze, bo muszę z tym cały czas walczyć i czasami nie mam już siły, tak jak właśnie wtedy kiedy wykrzyczałam te słowa o pożałowaniu życia. Wtedy wyjątkowo jej nie miałam. Nawet ta choroba, ten cały cholerny rak zaczął mi się wydawać łatwiejszą drogą, niż moja niepełnosprawność. Bo często, gdy go masz to albo jesteś albo Cię nie ma. Jest właśnie zero-jedynkowy. Jest biały, albo czarny. A z niepełnosprawnością trzeba żyć. I walczyć w bardzo trudny, ciężki i żmudny sposób. A taki długotrwały i silny stres potrafi dać w kość i właśnie wtedy opadasz z sił i bredzisz takie różne rzeczy.. I czasami mam wrażenie, że wszystkim wydaję się, że po takiej chorobie może być już tylko pięknie. Bo skoro tyle już przeszłam, to kolejne cierpienia mi nie straszne. Euforia, radość, jeeest mam życie w garści, jestem niezniszczalna!
No, ale nie. Nie jestem. Nie jestem niezniszczalna, kiedyś może tak myślałam, ale to było 18 lat temu, kiedy skakałam po drzewach i zastanawiałam się jak pani z telewizora to robi, że potrafi być w dwóch miejscach na raz, występować równocześnie w serialu i w reklamie szamponu do włosów... po takim czasie można już mieć dość, naprawdę.
Może być pięknie, ale to wszystko kwestia czasu i odpowiedniej dojrzałości. Przewartościowania wielu rzeczy, zrozumienia ich.. Moje problemy zdrowotne nie zakończyły się po wyjściu ze szpitala. Jestem cały czas w procesie, tylko mniej inwazyjnym, łagodniejszym. Wierzę w to, że za kilka lat, to wszystko będzie tylko wspomnieniem, piękną lekcją, która zakończy się moim zwycięstwem, ale na to potrzebuje czasu. CZASU.
......
Mam orzeczenie o niepełnosprawności wydane przez Komisje Lekarską. Nie mogę normalnie biegać, kucnąć, klęknąć, zejść normalnie po schodach. Ledwo właściwie unoszę nogę nad ziemią, jeśli chciałabym dotknąć piętą do pośladka. Mogę zapomnieć, aby w ogóle usiąść po turecku.. ta noga często boli.. A ja to jestem trochę taka uparta i kiedy nawet coś boli, albo przeszkadza, to zaciskam zęby i staram się zachowywać i wyglądać, jak zdrowa osoba, bo moja głowa nie przyjmuje do wiadomości, że coś się zmieniło.
Podczas ćwiczeń, albo spotkania z przyjaciółmi zdarza się, że nie czuję się najlepiej, bo np. jestem na chemii, albo kondycyjnie nie mam na coś siły. To strasznie frustrujące, że pod wpływem jakichś dolegliwości albo leków nie czuję się dobrze i czegoś nie mogę. Zawsze wtedy, jeśli oczywiście nie jest aż tak tragicznie, ale do zniesienia, powtarzam sobie i śmieje się, że już żadna choroba, ani żadne ohydne leki nie zatrzymają mnie, żeby iść. I wtedy idę. Czy wali gradem, deszczem, czy pada śnieg, czy świeci słońce. Idę, jakby nigdy nic. Bo moja podświadomość nie chce przyjąć, że coś się zmieniło. Toleruję te zmiany, ale ich nie akceptuje, nie zgadzam się na nie.
....
Nie rozmawiam często z ludźmi o swojej chorobie, wszyscy bliscy wiedzą, znajomi też. Właściwie to blog sprawił, że jest mi łatwiej, bo wielu ludziom nie muszę już sama osobiście tłumaczyć pewnych rzeczy i spraw, oni już po prostu o nich wiedzą. Blog mnie w tym wyręczył, to jego zasługa i myślę, że to jeden z wielu pozytywnych aspektów prowadzenia go za który jestem mu wdzięczna. Poznając jedynie nowych ludzi, nie raz już zdarzyło się, że ktoś nie wiedział o chorobie i o mojej przypadłości z kolanem i nawet tego nie zauważył.
I z jednej strony bardzo mnie to cieszy, bo jest to bardzo miłe. Trochę czasu mi w końcu zajęło, aby zacząć wyglądać normalnie, jak ja. Zapuścić włosy, zrzucić 15 kg, których mi przybyło przez sterydy oraz kupę innych leków, pozbyć się siniaków, przeróżnych zmian skórnych. No i najważniejsze odzyskać radość do życia. Odzyskać siebie.
Ale z drugiej strony to bywa też frustrujące, bo ludzie myślą, że skoro chodzę, już trochę nawet truchtam, to wszystko jest w porządku. Tyle, że u mnie to nie kwestia chodzenia jest podstawą mojego sukcesu, ale zgięcia mojego kolana, a to zasadnicza różnica. Bo chodzić z prostą nogą to każdy może, na swój sposób, sęk w tym, że ono jest po prostu chore i nie spełnia swojej funkcji. Tak też dla przykładu, dwa dni po każdej artroskopii chodzę już bez kul. Człapie jak żółw, wolno i koślawo i tylko tyle ile naprawdę muszę, ale każą mi od razu odstawiać kule, aby działać. I bardzo się zawsze cieszę, że chodzę, super, ale to nie chodzi o chód, tylko o zgięcie, a to już nie jest takie proste w moim przypadku do osiągnięcia.
Kilka razy nawet dostawałam już gratulacje, że wygrałam z chorobą, że jestem już zdrowa. Ale ja przecież nigdy tego nie powiedziałam, nigdzie tego nie napisałam, nie jestem już w szpitalu, to prawda, ale co 3 miesiące przyjmuje w tabletkach chemię. Moje leczenie nadal trwa, tyle, że jest już ostatnim etapem. To tzw. "podtrzymujący cykl", aby choroba się nie nawróciła. Jest to ostatni etap, niestety najdłuższy, bo aż 2 letni, ale najlżejszy, biorąc pod uwagę to przez co musiałam przejść, będąc zamknięta w szpitalu. Najlżejszy, ale także bardzo ryzykowny pod względem nawrotu. Jeśli przez te 2 lata moja choroba się nie nawróci, to istnieje już naprawdę bardzo nikłe prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek to się stanie.
Chemię zakończę brać w połowie 2020 r. Na pewno o tym napiszę, bo czekam na ten dzień, jak na nic innego. A tymczasem, za wszelką cenę staram się funkcjonować i zachowywać jak zdrowa, bo chcę być zdrowa, ale w dalszym ciągu walczę o swoje zdrowie i o pełną sprawność.
Po już w sumie trzech artroskopiach, dłuższej obserwacji i postępów w mojej rehabilitacji, usłyszałam ostatnio od swoich lekarzy, że powstawanie w moim kolanie tak zastraszającej ilości zrostów jest dość wyjątkowe. Powiedziano mi, że może to wynikać z tego, że taka już jestem i mam po prostu tendencje do zrostów, albo z samej choroby podstawowej, albo - co też jest bardzo prawdopodobne - z faktu, że nadal przyjmuje swoje leki i biorę co jakiś czas chemię. Ale tak dokładnie to nie wiadomo.. te zrosty powstają każdego dnia zaraz po każdej operacji, dlatego w moim przypadku nie ma czasu na leżenie i obijanie się. Jestem już ponad tydzień po mojej ostatniej operacji i każdego dnia ciężko ćwiczę, naprawdę mnóstwo czasu spędzam na rehabilitacji i ćwiczeniach. Jest to strasznie uciążliwe i żmudne, ale ćwiczyć trzeba...
Pytanie, czy operacja się udała, to trudne pytanie. Teoretycznie tak, ale tak naprawdę w ciągu następnych 2 miesięcy, kiedy ostro wejdziemy z rehabilitacją okaże się, czy są postępy. Jeśli nie, czeka mnie kolejna, ale już dużo poważniejsza operacja, niż artroskopia. Na razie staram się o tym nie myśleć, choć nie ukrywam, mam ogromne oczekiwania, nadzieje i boję się, co będzie, jeśli się rozczaruję. Ale wierzę, usilnie wierzę, staram się wierzyć..
Od przyszłej niedzieli czeka mnie też znowu kolejna porcja chemii. Kolejne 15 dni na tym syfie. Ciężki czas u mnie nastał, od operacji, już jakąś ósmą noc z rzędu zasypiam między 3, a 5 rano... no ale myślami trzymam się tego, że to przejściowe. Rak to nie wyrok, można z nim żyć, jak widać.
Ostatni post zakończyłam słowami "poddaje się" i tak sobie myślę, że może porzucenie bloga na tak długi czas i napisanie właśnie tych załamujących ostatnich słów o treści "poddaje się" - nie było dobrym pomysłem.. dlatego chcę powiedzieć, że dziękuję. Dziękuję, że tu jesteś, że jesteś ze mną cały czas, że wróciłeś po takiej przerwie i doczytałeś to do końca, ale chcę żebyś wiedział coś bardzo ważnego... nie, nie, nie. Nie poddałam się.
Bo możesz upaść, nawet milion tysięcy razy, ale nigdy, przenigdy nie możesz się poddać.
I to jest chyba najważniejsze, co chciałam Ci powiedzieć.
Dlatego ja tak sobie czasami upadam i wstaje i za chwilę znowu upadam, ale zawsze wstaje. I Ty też o tym pamiętaj. Bez względu na to, co się dzieje, albo wydarzy w Twoim życiu... nigdy nie możesz się poddać.
Kiedy jest naprawdę źle i ciężko, to myślę o Nick'u Vujicic'u. On nie ma ani nóg, ani rąk, a kiedy go słuchasz i na niego patrzysz, to wydaje Ci się jakby był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Życzę mu, żeby pewnego dnia założył na swoje stopy te buty o których tak marzy. A sobie życzę tego, abym pewnego dnia, już po zakończeniu całego leczenia, w połowie 2020 r. i mam ogromną nadzieję, że po wyleczeniu mojego kolana - uklękła i z całego serca podziękowała... za życie.
Na koniec mam dla Was małą niespodziankę. Na razie nie mogę za dużo zdradzić, ale myślę, że gdy to obejrzycie to nie trudno będzie się domyślić chociaż mniej więcej o co chodzi.. to nie był mój pomysł, ale kilku innych dobrych ludzi z zespołu "Miasto Gniewu", którzy stworzyli coś wspólnie, a już po realizacji tego pomysłu - pomyśleli właśnie o mnie.. dlatego oddałam w to całą siebie, swoje emocje i swój głos, który usłyszycie na premierze za kilkanaście dni. To ich piosenka, ich tekst, początkowo teledysk do tego utworu miał w ogóle nie powstać, ale jednak. Pojawiam się w nim z kilku ważnych dla mnie powodów.. Póki co mogę uchylić rąbka tajemnicy tym krótkim zwiastunem, a po więcej zapraszam Was 20 grudnia.
I na koniec dziękuję wszystkim swoim bliskim i przyjaciołom, którzy są przy mnie przez ten cały czas, a także znajomym, którzy również mnie wspierają. Dziękuję, że jesteście, bo byli też tacy, którzy pojawili się kiedyś na chwilę i już dzisiaj ich nie ma. Moja pierwsza współlokatorka, która była już po kilku cyklach chemioterapii i leżała ze mną w jednej sali, na samym początku mojego leczenia, kiedy ja dopiero zaczynałam swoją przygodę z chorobą... powiedziała mi kiedyś takie słowa...
Domi, będzie ciężko, będzie bardzo ciężko, a choroba zweryfikuje też Twoich bliskich, przyjaciół i znajomych.. zobaczysz dopiero na końcu kto był i kto został...
Jeśli to Ty, to dziękuję. Dobrze, że jesteś. ☺ 🍀
Piątego listopada 2019 r. minął rok, odkąd napisałam swojego ostatniego posta.
Ale ten czas leci, co?
Wiem, w poprzednim poście obiecałam, że wrócę. Właściwie miałam już napisanego kolejnego posta, miałam go publikować, ale w ostatniej chwili go skasowałam. Chciałam wyjaśnić powód dla którego przestałam pisać, dlatego, że wielu z Was pytało, kiedy pojawi się nowy post i dlaczego milczę. Usunęłam go jednak, zabrakło mi wtedy odwagi na jego publikację, nie miałam siły tłumaczyć się i otwierać, to było w tamtym momencie dla mnie zbyt trudne, nie tego już potrzebowałam. Miało to związek przede wszystkim z moją drugą operacją kolana, otwarciem, zaraz po drenażu, który się nie udał, a na którym zawiesiłam swoją historię oraz z zakończeniem mojego szpitalnego leczenia.. słuchałam siebie i swojego serca, swojej głowy.. i to zdecydowanie nie był dobry moment na publikację. To był zły moment i zła treść. Żałowałabym, że go opublikowałam.
Bardzo przepraszam. Wiem, że wielu z Was czekało, pytało. Bardzo doceniam Waszą obecność i to, że są tutaj nadal osoby, które czytają. Od samego początku jestem bardzo szczera we wszystkim o czym piszę. Przede wszystkim dla siebie i dla Was. I dzisiaj też będzie bardzo szczerze.
W szpitalu pisanie dawało mi ogromne ukojenie, było dla mnie symbolicznym zrzuceniem z siebie ciężaru cierpienia i bólu. Z każdym kolejnym postem zamykałam swoją Puszkę Pandory i rzucałam ją za siebie, domykając ten rozdział za sobą - na zawsze. Ale przyszedł taki moment, kiedy było to dla mnie już za trudne. W pewnym momencie ta Puszka Pandory nie chciała się już domknąć, choć próbowałam ją zamknąć na wiele sposobów. Zapakowałam w nią wszystkie swoje smutki, a one usilnie wydostawały się na zewnątrz. Nie miałam nad nimi kontroli. Wtedy siedziałam przed klawiaturą i nie byłam w stanie skleić zdania, ryczałam jak bóbr, dosłownie. Ryczałam, bo nie potrafiłam pogodzić się z tym, co mnie spotkało. Nie chcielibyście tego czytać. I to wszystko zaczęło się tak naprawdę 9 marca 2018 r., w dzień mojej drugiej operacji kolana o której już nie miałam psychicznie siły, aby tu pisać.. wtedy machina ruszyła.. dziś jest inaczej, bo co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło, ale potrzebowałam na to czasu. W końcu nie od razu Rzym zbudowano.
9 marca tak naprawdę wszystko się zaczęło. Moja silna głowa zaczęła się sypać. Choć może jeszcze wtedy nie przypuszczałam, że aż tak bardzo...
9 kwietnia 2018 r., już po drugiej operacji kolana napisałam swój ostatni post, będąc zamknięta jeszcze cały czas w szpitalnych ścianach na swoim ostatnim 4 szpitalnym cyklu chemioterapii. Kilka tygodni później wypuszczono mnie "na wolność". Po 8 miesiącach ciężkiej chemioterapii i dwóch operacjach kolana, które były wynikiem powikłań po leczeniu - wróciłam na stałe do domu. Dostałam leki oraz chemię, którą miałam zażywać co kilka miesięcy.. już w domu, w tabletkach. Oprócz tego rozpoczęłam bardzo intensywną rehabilitacje kolana. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy z mojego powrotu. Ja też, do momentu kiedy prawdziwy świat z którym musiałam się zmierzyć totalnie mnie przerósł. Byłam po 8 miesięcznym leczeniu choroby nowotworowej, z niepełnosprawnym kolanem i nagle musiałam wyjść do zdrowych ludzi, do znajomych, albo do ludzi kompletnie mi obcych, którzy nie znali mojej historii. Pytania, spojrzenia, moje liczne ograniczenia, wszystko spadło mi na głowę i przygniotło. Przez te 8 miesięcy naprawdę dużo się zmieniło. Świat, który oglądałam był nadal taki sam jak przedtem, tyle, że w moim życiu i we mnie samej zaszły spore zmiany.
Może niektórzy będą teraz zdziwieni, bo nie było tego po mnie widać(?)... moje małe oszustwo się udało, czy też nie?.... ale ja naprawdę nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Pamiętam jak kiedyś w szpitalu natrafiłam na bloga młodej dziewczyny, która podobnie jak ja zachorowała na raka. Przeszła tak samo kilka bardzo ciężkich cykli chemioterapii, długimi miesiącami leżała w szpitalu, albo w domu. Jej świat ograniczał się do bólu, cierpienia, leków, białych ścian i łóżka, znacie to z moich opowiadań.. ale w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany dzień powrotu na stałe do domu. I wtedy stało się coś, czego kompletnie się nie spodziewała. Zapadła się. Psychicznie zapadła się pod ziemię. Po tylu miesiącach walki z chorobą nowotworową, po trudnych doświadczeniach, które świeżo miała jeszcze w sobie nie była w stanie wrócić do normalności, do ludzi, do normalnego życia, do pracy, do szkoły.
I kiedy to czytałam, przypięta jeszcze wtedy do szpitalnej kroplówki, chłonąć truciznę, która miała pomóc mi wyzdrowieć, wydawało mi się to totalnie abstrakcyjne.
Jak to? wygrała z rakiem, wyszła ze szpitala, jest w domu!! jak mogła się załamać?! dlaczego?!
Nie potrafiłam tego zrozumieć.
Do dnia kiedy mi samej nie przyszło się z tym zmierzyć. Tyle, że w moim przypadku, po wyjściu ze szpitala towarzyszyła mi jeszcze niepełnosprawność i bardzo trudna rehabilitacja...
I naprawdę próbowałam ostatnim razem, ostatnim postem dokończyć swoją historię - pod tytułem.. "Drenaż kolana, operacja, która się nie udała". Poszła jego publikacja, jednak nie pociągnęłam tego dalej, zabrakło mi siły. Właśnie wtedy. Właśnie o to chodzi, że w tym wszystkim, w tym całym powrocie do swojego rodzinnego domu - moja sytuacja zdrowotna nadal nie była zadowalająca. Zakończyłam szpitalne leczenie, dostałam leki do domu, cudownie!
Ale moje kolano było.. niepełnosprawne. Było sztywne jak kłoda, proste, bez żadnego zgięcia. Dlatego, że bakteria, która zaatakowała je podczas chemioterapii - totalnie je w środku zmasakrowała. A drenaż, którym chcieli mi pomóc - jak już wiecie z poprzedniego posta - się nie udał. Po kilku dniach od drenażu musieli otworzyć moje kolano. Olbrzymie cięcie wzdłuż całego kolana... otworzyli je jak książkę. Dzisiaj nie wykonuje się już takich operacji, są mniej inwazyjne sposoby, ale niestety w moim przypadku było to nieuniknione. Musieli wyczyścić kolano z bakterii, z płynu, który się tam nagromadził, a skoro drenaż się nie udał, to otwarcie było jedynym możliwym sposobem. Zatem w ciągu 5 dni miałam dwie operacje kolana...
A ta druga, otwarcie... wykończyła mnie. I szczerze? Niejednokrotnie czułam się lepiej w okresie szpitalnej chemioterapii, niźli wtedy. Co prawda podczas chemioterapii bywało równie ciężko, ale kryzys za chwilę mijał i jakoś udawało mi się z niego podźwignąć. Poza tym nawet kiedy bolało, nawet kiedy ten potwór gryzł i szarpał, to mogłam chodzić. Mogłam chodzić, a to naprawdę baardzo dużo dla kogoś kto jest zamknięty tygodniami w szpitalu! Po każdej walce, po każdej nieprzespanej nocy, bólu zawsze udawało mi się podnieść i iść przed siebie. Spacerować szpitalnymi korytarzami, jeśli tylko pozwalały mi na to siły. To dawało mi mnóstwo mocy, ładowało moje baterie na kolejny cykl, na kolejną walkę. Spacery koiły moją duszę i mój stan fizyczny, dawały mi poczucie wolności, choć absurdalnej, bo oddział był zamknięty i zabronione nam było go opuszczać, to jednak było to dla mnie symboliczne oderwanie się od choroby. Od łóżka, od białej smutnej pościeli.. Dreptałam po szpitalu, poznawałam jego najmniejszej zakamarki, zaglądałam za okna z nadzieją, że pewnego dnia z niego wyjdę i będę zdrowa, obserwowałam spacerujących ludzi, żyłam, po prostu żyłam, na swój sposób, ale jednak.
A podczas otwarcia mojego kolana było tragicznie. Okropny ból, przez bardzo długi czas nie byłam w stanie "spionizować" swojego ciała i stanąć w pionie, nawet o kulach. Szwy i rana rozdzierały mi nogę, okazało się, że podczas operacji nacięli mi jakąś tkankę w tak okrutnie bolącym miejscu, że przy samej próbie zsunięcia nogi z łóżka darłam się na cały oddział i zalewałam łzami stanowczo upierając się przy tym, że zostaje na tym łóżku i nigdy z niego nie zejdę. Pani rehabilitantka, która do mnie przychodziła miała ze mną trzy światy, naprawdę. Swoją drogą serdecznie pozdrawiam, jeśli Pani to teraz czyta. Przemiła kobieta, ale naprawdę nie miała ze mną lekko. Bardzo nie chciałam współpracować, bo ból przeszywał mnie na wskroś.
Cały czas leżałam w łóżku, przyjęli mnie do szpitala na Borowskiej 2 marca 2018 r., 5 marca była pierwsza operacja, wypis 21. Przez ten cały czas leżałam, bez możliwości skorzystania z normalnej toalety, nafaszerowana bardzo silnymi lekami przeciwbólowymi pochodnej morfiny. Otępiała, apatyczna, smutna, pogrążona w czarnej rozpaczy.. Nie wierzyłam, że kiedykolwiek wstanę z tego łóżka. Ja naprawdę w to nie wierzyłam.
Przyszedł w końcu dzień triumfu. Udało mi się wstać. Trwało to w sumie prawie 3 tygodnie. Pierwsze kroki, niczym małe dziecko. Już zdążyłam zapomnieć jak wygląda świat w pozycji pionowej, naprawdę. Łzy leciały mi ze szczęścia po policzkach, że w końcu się udało. Mały krok za kroczkiem, cały czas rozrywający ból w kolanie, ale chociaż stałam. Stałam obok swojego ulubionego okna i mogłam wreszcie spojrzeć dalej w przestrzeń na nadjeżdżające samochody i spacerujących ludzi. Właśnie tak to sobie wyobrażałam. Świat tętniący życiem, tylko ja miałam od niego chwilową przerwę..
Pamiętam, że pytałam Pani rehabilitantki wiele razy zatroskana..
Co ze mną będzie? co będzie z moim kolanem? Boże.. ja biegałam.. czy ja jeszcze kiedykolwiek zegnę to kolano? czy kiedykolwiek uklęknę? Boże drogi co ze mną będzie..
I któregoś razu Pani rehabilitantka powiedziała mi jedną bardzo ważną rzecz, która już do końca mojego pobytu w tym szpitalu trzymała mnie przy życiu:
"Nawet nie wiesz drogie dziecko ile w stanie jest znieść i do czego jest zdolny ludzki organizm."
To prawda i może jeszcze wtedy tego nie wiedziałam. Dzisiaj już wiem.
Kiedy wypisali mnie z tego szpitala, to to był marzec 2018, a w kwietniu wróciłam do siebie na Hematologię na ostatni cykl chemioterapii. Na wózku inwalidzkim, niestety z prostą nogą. Przez bakterie i dwie operacje nie byłam w stanie tego kolana w ogóle zginać. Brak ruchu.. jakiegokolwiek. Ludzie o zdrowych nogach dostawali wlewy kroplówkowe z chemią i było im ciężko, a ja po dwóch operacjach kolana, niesprawna, poruszając się o wózku z dodatkowym bólem zaciskałam zęby marząc o tym, aby w końcu wrócić do domu. Marząc, aby ten koszmar wreszcie się skończył. Byłam wykończona. Mówili mi, że z każdym cyklem będzie ze mną co raz gorzej.. Będę zdrowieć, ale moje ciało i moja głowa może bardzo osłabnąć, o ile w ogóle to wszystko przeżyje..
Pamiętałam jednak słowa swojej rehabilitantki..
Jesteś w stanie znieść więcej, niż Ci podpowiada rozum, Domi. - mówiłam do siebie.
I tak wracając.. to właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Ta druga operacja kolana, w ogóle cała ta historia z tym moim kolanem, bakteria.. to wszystko sprawiło, że ja straciłam siły na bloga, na bloga, na życie. Nie miałam siły o tym pisać i mówić. Bo wiesz o co chodzi? Przez 8 miesięcy zamykają Cię w czterech ścianach, męczą, torturują, walczysz o każdy poranek i z utęsknieniem czekasz na ten wyjątkowy dzień w którym ten horror wreszcie się skończy, wyjdziesz ze szpitala i wrócisz do swojego DAWNEGO ŻYCIA. DAWNEGO ŻYCIA.
I przychodzi ten dzień, gdy wychodzisz z tego szpitala!! Masz ogromne nadzieje i oczekiwania. Udało się!! Jestem!! Wyszłam!! Boże!! Zrobiłam to!!
I nagle bum. Twojego DAWNEGO ŻYCIA już nie ma. Długo nie możesz zrzucić z siebie strzępków tej choroby, szpitala, ludzi, których tam poznałeś, nadal tym żyjesz.. Ja nie mogłam spać, od dawna miewałam problemy ze snem, ale wtedy bardzo się one nasiliły. Długo wstawałam sama z siebie o 6 rano, myśląc, że zaraz wpadnie pielęgniarka, aby pobrać mi krew na dzień dobry.
Choroba to trauma. Jest lęk, koszmary, chwiejny nastrój, leki, ograniczenia i przede wszystkim w moim przypadku cały widz tkwił w niepełnosprawnym kolanie i rehabilitacji z którą przyszło mi się zmierzyć. Bo rehabilitacja to ból. Fizjoterapeuci nie raz we trzech trzymają mnie i walczą, aby zgiąć mi moje kolano. Wbijają w nie jakieś metalowe przedmioty, ściskają, szczypią, kilka razy w tygodniu.. A w kolanie jest blokada. Kolano ani drgnie. Przesunęłoby ścianę, gdyby chciało. Nie raz fizjoterapeuci próbowali mi je zgiąć, wkładając w to maksymalnie dużo siły, pocąc się i męcząc, a kolano ani drgnęło. Lepiej. Zamiast ruszyć kolanem potrafili razem ze mną przesunąć po podłodze stół fizjoterapeutyczny o kilka metrów.. wszystko poddawało się ich sile i wysiłkowi, tylko nie kolano.. zamrożone, twarde, jak bryła, bez ruchu, bez życia.....bez zgięcia.
Może gdybym jeszcze bardziej na siebie uważała, będąc w szpitalu, unikała zarazków, jeszcze bardziej ograniczyła kontakt z innymi ludźmi, to bakteria by się nie pojawiła, może gdyby lekarze nie leczyli mnie tyle czasu antybiotykami, chcąc wypędzić bakterie, tylko od razu mnie operowali, to by do tego nie doszło... może gdybyśmy wcześniej zareagowali i wprowadzili taką intensywną rehabilitacje zaraz po otwarciu mojego kolana, to byłoby łatwiej... może gdyby to wszystko zadziało się szybciej, to dziś nie byłoby takiego problemu... może.. kto to wie... Zadaje sobie te pytania.. nie znam na nie odpowiedzi.. może.. może tak, a może nie.. może gdybym po prostu nigdy nie zachorowała...........
Dlatego to wszystko jest takie trudne. Dlatego przestałam pisać. Dlatego się odcięłam i również w swoim prawdziwym życiu bardzo się wtedy pogubiłam. Białaczka to niezwykle agresywny rodzaj nowotworu. Kiedy się pojawia, całe Twoje życie obraca się do góry nogami, nie sposób z nią żyć, po jej wykryciu trzeba natychmiast podać chemię, inaczej w ciągu kilkunastu dni człowiek umiera.
Gdy ja zachorowałam, to byłam w Indiach, w pracy na kontrakcie jako modelka, rozwijałam się, oprócz tego studiowałam i bardzo dużo ćwiczyłam, trenowałam biegi przeszkodowe, grałam w squasha, prowadziłam bardzo aktywny tryb życia. Ja to nie usiedzę długo na miejscu, bo mam robaki w tyłku, dlatego wszędzie mnie było pełno. Realizowałam się, robiłam to, co kocham, to co sprawiało mi radość i frajdę. A nagle z dnia na dzień to wszystko się skończyło. Poof... tak po prostu. I wystarczył tylko jeden wieczór..
A potem mija 8 miesięcy walki z tym cholerstwem, wychodzisz ze szpitala i Twojego życia sprzed tych 8 miesięcy już nie ma. I czas się z tym pogodzić. Czas znaleźć na nowo siebie, czas poukładać sobie na nowo wszystko w głowie. Czas zacząć żyć.
....
Od kwietnia do października bez przerwy intensywnie się rehabilitowałam. Moja prosta noga walczyła o to, aby się zgiąć. Większy zakres ruchu zwiększał się o kilka stopni miesiącami.. efekty były bardzo marne, biorąc pod uwagę ile pracy i cierpienia wylewałam na zajęciach.
W październiku, po dziekance udało mi się wrócić na studia. Byłam nowa na roku, nikogo nie znałam, nikt nie wiedział kim jestem i skąd przyszłam. Staliśmy wszyscy razem pod salą, kilkadziesiąt osób, czekaliśmy na zajęcia. Jeden chłopak, chcąc zagaić zapytał mnie skąd do nich przyszłam. Odpowiedziałam, że miałam dziekankę.
Aaa, to byłaś na wakacjach? a gdzie podróżowałaś?
Ścisk w żołądku, ciasna pętla wokół szyi, liczenie do dziesięciu, aby się tylko nie rozpłakać, bo przecież wszyscy na Ciebie właśnie patrzą..
Nie winie go za to. Chciał zagadać. Skąd mógł wiedzieć, że miałam dziekankę z powodu choroby nowotworowej? Nie mniej jednak takie sytuacje spotykały mnie na każdym kroku. I wtedy co raz bardziej rozumiałam tamtą dziewczyna z tego bloga o którym wcześniej wspominałam.. wracałam myślami do jej postów i tak bardzo chciałam ją przytulić, tak bardzo wiedziałam jak było jej ciężko.., ale jak ją odnaleźć?
Tęskniłam za swoją poprzednią grupą na roku, tam wszyscy wiedzieli, byłoby mi łatwiej, miałabym wsparcie. A tu, nie chciałam chodzić na zajęcia, nikogo nie znałam, nikt nie znał mnie, byłam bardzo wycofana przez bardzo długi czas. Uśmiechałam się, jak to ja, ale w środku miałam kompletne pobojowisko, każda część mnie płakała. Chemioterapia i całe leczenie bardzo silnie oddziałuje na ludzki układ nerwowy. Zmienia sposób patrzenia na świat, zmienia wrażliwość. Dużo czasu potrzeba, żeby pogodzić się z wieloma rzeczami, zrozumieć. Łatwo nas zranić, bo dostaliśmy od życia porządnie w dupę. I to prawda, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni, ale to wszystko wymaga czasu...
I tak starałam się jakoś przetrwać na uczelni, a równocześnie cały czas walczyłam ze swoim kolanem i przyjmowałam co kilka miesięcy chemię. Niestety efekty rehabilitacji były bardzo niezadowalające.. w listopadzie 2018 r. czekała mnie kolejna operacja kolana, artroskopia, wycięcie zrostów, czyli tkanek miękkich, które uniemożliwiają mi pełny zakres ruchu, a które rozrosły się w efekcie gojenia się ran, powstałych po wcześniejszych operacjach. Zauważ, że kiedy się zranisz, to w tym miejscu powstaje blizna. Często ta blizna jest bardzo twarda i ubita. I właśnie takie "blizny", a dokładnie mówiąc zrosty powstają w moim kolanie po każdej operacji. Moje ciało chce się regenerować, chce zabliźnić miejsca w których zostało zranione. To naturalny proces, po prostu w mojej sytuacji bardzo niepożądany, bo my chcemy, aby moje kolano mogło się normalnie zginać, a zrosty to uniemożliwiają. To trochę tak, jakbyś w szprychy od roweru wsadził grubą gałąź i wyobraź sobie, że właśnie ta gałąź to moje zrosty. Nie zrobisz z tą gałęzią obrotu kołem na rowerze, nie ma szans. Bo gałąź Ci to blokuje. Ludzie często mają problem ze zgięciem po operacjach kolana, po artroskopiach, ACL-ach i też walczą jakiś czas, aby to zgięcie ponownie uzyskać ale u nich, u większości to trwa i odbywa się znacznie krócej i łagodniej. Na moją sytuację niestety ma wpływ bardzo dużo innych czynników. U innych jest przeważnie kontuzja, operacja i szybka rehabilitacja, aby kolano właśnie się "nie zastało", żeby nie było za długo niesprawne. Poza tym często powodem ich operacji są np. kontuzje sportowe. Ile to razy ktoś mnie pytał, co mi się stało w nogę..
Wywróciłaś się na nartach?
Nie. Chciałabym wywrócić się na nartach, naprawdę.. ja nawet nie jeżdżę na nartach, bo nie umiem. Próbowałam raz w swoim życiu, będąc małą dziewczynką z warkoczykami. Mój zjazd skończył się okrakiem na drzewie i to był mój ostatni raz, kiedy miałam na sobie narty.
U mnie występują inne czynniki... bo głównym powodem to jest choroba, dalej chemioterapia, a z niej bakteria, infekcja i CZAS, który rozciągnął w czasie okres w którym to kolano było niesprawne. Bo tak naprawdę to moja infekcja pojawiła się w grudniu 2017 r., a już mamy grudzień 2019 r., więc mijają 2 lata odkąd nie zgięłam w pełni swojego kolana..
Pierwsza artroskopia odbyła się w listopadzie 2018 r. Za każdym razem podczas wykonywania artroskopii, w sumie już teraz trzech - byłam przytomna. Tylko podczas dwóch pierwszych operacji, drenażu oraz otwarcia kolana dostałam pełne znieczulenie i zapadłam w "operacyjny sen". Prosiłam anestezjologa przy pierwszej artroskopii, tej w listopadzie w 2018 r. aby też mnie uśpił. Nie chciałam tego przeżywać, słyszeć, widzieć, czuć. Nie zgodził się. Powiedział, że nie chce dodatkowo obciążać mojego organizmu, dlatego że pełna narkoza jest bardzo obciążająca, a mój organizm już wystarczająco dostał w dupę. Podano mi więc znieczulenie od pasa w dół. Przy takim znieczuleniu trzeba zwinąć się w kłębek, przytulić czołem swoje kolana i wyprężyć kręgosłup w który wbijają Ci igłę. Po chwili tracisz czucie w kończynach. Nie czujesz bólu, ale czujesz jak Tobą szarpią, a w miejscach w których Cię dotykają jest uczucie porównywalne do tzw. "mrówek", kiedy zdrętwieje Ci noga, bo np. krzywo usiądziesz. Dla mnie osobiście najgorszy moment i najgorszy widok to ten, gdy na stole operacyjnym, ale jeszcze przed operacją podnoszą moją nogę do góry, w stronę sufitu, a ja kompletnie tego nie czuje. Tylko te szarpnięcia, mrówki.. Patrzę na swoją nogę, jak na obce ciało. Ta świadomość bywa paraliżująca, odrzucająca wręcz, ohydna. I kiedy już w trakcie operacji leżysz przytomny, to mimo, że jesteś zasłonięty wielką szmatką, aby nie widzieć co robi z Tobą chirurg, tuż nad Tobą wisi wielki monitor na którym wszystko widać.
Na pierwszej operacji nie chciałam na niego patrzeć, obróciłam głowę w bok i powiedziałam sobie, że tam nie spojrzę. Nie ma mowy. Nigdy nie przepadałam za wszystkimi tymi szpitalnymi serialami. Zawsze zasłaniałam oczy gdy w "Na dobre i na złe" kogoś kroili. To nie na moje nerwy, dlatego tym razem tym bardziej ze względu na to, że była to moja noga, nie chciałam tego oglądać.
He, ale ciekawość wygrała. Kuknęłam najpierw kątem jednego oka, zerkałam co chwilę, co jakiś czas, aż w końcu obróciłam się w kierunku monitora i obserwowałam jak chirurg wchodzi wielkim nożem w moje kolano i z ogromną siłą, zamaszyście wycina wielkie, białe płaty zrostów. Żałuje, że nie widziałam wtedy swojej miny. Oczy i usta szeroko otwarte.. tylko popcornu mi brakowało i prawie jakbym była w jakimś dobrym kinie. A nawet i w lepszym, niż dobrym, bo tu były naprawdę prawdziwe emocje..
To był szok przy pierwszej operacji, naprawdę nie do opisania. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, nie doświadczyłam. To był mój pierwszy raz, kiedy patrzyłam, jak operują moje kolano. I pierwszy raz kiedy widziałam ogrom zrostów, będących w mojej nodze. Grube, potężne, białe ściany zrostów. Kiedy chirurg wchodził swoim sprzętem w moją nogę, to było widać tylko czubek jego narzędzi, cały monitor pochłaniały zrosty, cały ekran był biały od zrostów. Dopiero po chwili, po kilku mocnych i silnych ruchach, kiedy udało mu się przeciąć pierwsze z nich, mogłam zauważyć nóż, który wyłaniał się z tego gąszczu. Niektóre z nich musiał ciąć kilka razy, bo były tak twarde, że nie sposób było się ich pozbyć za jednym zamachem. Na sali byli również asystenci doktora, wszyscy nie mogli wyjść z podziwu, jak wiele zrostów powstało w mojej nodze.
Tak dużo zrostów?! - w ich głosie naprawdę słyszałam duże zdumienie.
Wtedy dotarło do mnie, że walka z tym kolanem będzie trudniejsza, niż przypuszczałam...
Podczas artroskopii chirurg wykonuje kilka dziur w ciele i wchodzi w nie specjalnym sprzętem przeznaczonym do artroskopii. To nie kilkunasto-centymetrowe otwarcie kolana, dlatego zawsze szybko po artroskopii dochodzę do siebie i na drugi dzień po operacji, kiedy stwierdzą, że nic się nieprzewidzianego z nogą nie dzieje - wypisują mnie do domu. Największą robotę lekarz wykonuje w samym środku kolana, wycinając, przecinając, siejąc zrostom spustoszenie. I to to przeważnie najbardziej później boli, gdy puszcza znieczulenie.. to wszystko co jest w środku poprzecinane.
Po tej operacji w listopadzie 2018 r. było trochę lepiej, ale też niewiele. Jak normalnie żyć z 40 stopniami w zgięciu? Nie jesteś w stanie nawet jak człowiek wejść po schodach. Kompensujesz biodrem, całe Twoje ciało nie działa, tak jak należy. Minęło kilka miesięcy i czekała mnie kolejna operacja, też artroskopia. Taki sam zabieg, wycięcie zrostów. To było w kwietniu 2019 r. Wtedy miałam swój mały przełom, osiągnęliśmy 80 stopni w zgięciu, pierwszy raz od samego początku mojego leczenia udało mi się "delikatnie przetruchtać". Nie można tego było nazwać normalnym biegiem, ale tyle na ile pozwalało mi zgięcie, stawiałam małe kroczki. Fizjoterapeuci pozwolili mi w ramach rehabilitacji włączyć krótkie przebieżki, maksymalnie 15-20 minutowe. Jakiś mały zalążek normalnego ruchu, to było coś pięknego dla mojej głowy. Wtedy naprawdę uwierzyłam, że to się może udać. Tylko muszę być cierpliwa.. potrzebuje czasu.
......
Dziś mamy grudzień, a ja znowu jestem po kolejnej operacji, już piątej w sumie, ale trzeciej artroskopii, która odbyła się lekko jakiś tydzień temu, dokładnie 29 listopada 2019 r. Swoją drogą ta artroskopia miała być w ramach NFZ. Czekałam na tą operację kilka miesięcy, przygotowywałam się do niej... odroczyli mi moją chemię, którą miałam w tym czasie przyjmować w domu, bo akurat wypadała na ten czas, a nie mogę jej łączyć z zabiegami operacyjnymi, dlatego mi ją przesunęli. I niestety kilka dni przed zabiegiem, dosłownie, dostałam telefon, że moja operacja się nie odbędzie, bo szpital nie ma pieniędzy. Powiedziano mi, że odwołano wszystkie operacje do końca tego roku i może pod koniec grudnia będzie wiadomo, czy z początkiem 2020 będą pieniądze, ale nikt mi nie może tego obiecać. To był dla mnie szok. Naprawdę się załamałam. Nie mogłam uwierzyć, myślałam, że to pomyłka, że ktoś mi zaraz powie, że to tylko jakiś głupi żart. Nie wiedziałam co robić, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Czekałam na tą operację jak na zbawienie. Nadzieja, wiara, że będzie po niej lepiej, wszystko prysło. Poczułam się oszukana, zagubiona, bezsilna, wystawiona na kolejną próbę. Na pewno oglądaliście za dzieciaka te kolorowe kreskówki na Cartoon Network. Tym barwnym postaciom czasami przy jakiejś porażce opadały tak uroczo bezwładnie łapki. I ja właśnie wtedy poczułam się jak jedna z tych postaci... załamana, z rękoma do samej ziemi, kolejny roller coster i szukanie sposobu na wyjście z kolejnej patowej sytuacji..
Na szczęście oprócz wszystkich złośliwości życia i problemów, które rzuca mi pod nogi, mam obok siebie dobrych ludzi, którzy pomagają mi i wspierają mnie właśnie w takich chwilach jak ta. Dlatego wspólnymi siłami udało nam się znaleźć nowy termin operacji. Na już, na za tydzień, 29 listopada 2019 r. Co prawda niestety prywatnie, ale ważne, że w ogóle jakiś termin się znalazł, bo nawet prywatnie trzeba niekiedy poczekać na operację, na pewno krócej niż na NFZ, ale jednak. A w moim przypadku, przy chemii, ja nie mogę pozwalać sobie na odstawianie jej bez powodu. Miałam to zrobić, tylko ze względu na operację, a operacja została odwołana, zatem na co było odstawianie tych leków? Nie cierpię ich, ale trzeba je brać.
......
Pogodzenie się z moim kalectwem, ograniczeniem i bólem jaki niesie za sobą fizjoterapia, to najtrudniejsza rzecz z jaką przyszło mi się zmierzyć, pomijając już całą chemioterapię. Ten czas po wyjściu ze szpitala, kiedy musiałam sobie radzić w świecie zdrowych ludzi, znajomych, przyjaciół, którzy wiele rzeczy mogli, a ja nie, którzy niestety wielu rzeczy nie rozumieli... był dla mnie bardzo trudny. Bo niestety, ale najbardziej zrozumieć chorego człowieka może tylko drugi, chory człowiek. Bardzo doceniam wsparcie bliskich, ale czasami czuję, że jestem emocjonalnie z tym sama.. nie zawsze czuję się zrozumiana przez innych. I wcale się temu nie dziwię, bo nie jest łatwe wejść w takie ciężkie buty, w takie emocje i doświadczenia. Dlatego tak bardzo były dla mnie ważne przyjaźnie, które zacieśniłam w trakcie chemioterapii... A niestety po wyjściu ze szpitala, jakby tego było mało, dowiedziałam się jeszcze o śmierci dwóch bardzo ważnych dla mnie osób, które razem ze mną walczyły podczas choroby, ale niestety nie udało im się wygrać. Nie wygrały, ale dla mnie są i będą zwycięzcami, już na zawsze. Źle to zniosłam, no bo jak można? Wszystko na raz, choroba, ból, rehabilitacja, leki, śmierć jedna, zaraz druga... śmierć osób, które też chorowały, trzymały Cię za rękę, leżały obok Ciebie, skąd wiesz, że nie będziesz następna... przeżywaj to wszystko każdego dnia i wychodź do ludzi, słuchaj o ich niekiedy abstrakcyjnych problemach, sil się na uśmiech wtedy, kiedy masz ochotę płakać... Ciężar na moich plecach był nagle tak strasznie ciężki i przygniatający...
I chyba najbardziej emocje, które towarzyszyły mi w tamtym czasie oddaje to, co powiedziałam któregoś dnia do swojej mamy. Właściwie to wykrzyczałam, zalewając się łzami po kolejnej rehabilitacji, która nie dawała efektu..
"Dlaczego ta choroba mnie nie pochłonęła? Po co ja tyle walczyłam, na co.. wolałabym umrzeć, niż żyć z tą nogą... wolałabym umrzeć, niż przechodzić przez to wszystko...ja nie mam już siły, dlaczego mnie to nie pochłonęło... dlaczego..."
Tak. Zgrzeszyłam. Ja naprawdę zaczęłam żałować całego poświęcenia i trudu, który włożyłam, aby przejść przez piekło, które przeszłam. Ja naprawdę zaczęłam, tego żałować. Zaczęłam żałować życia. Ale pozwól, że Ci wytłumaczę.. Kiedy walczyłam w szpitalu z chemioterapią, to nawet przez moment nie przeszło mi to przez głowę. Byłam pogodzona z faktem, że wszystko może się zaraz skończyć. Że przyjdzie gość w czarnym kapturze i mnie zabierze, że następnego dnia nie otworzę już oczu, byłam tego świadoma i liczyłam się z tym, godziłam się z tym, że może się to wydarzyć, ale nigdy nie było chwili, abym tego chciała. Nie bez powodu pierwszym zdaniem, które zamieściłam na swoim blogu było wypisanie na nagłówku głównym słów pt. : "O tym jak 14 września 2017 r. zamieszkał we mnie potwór - nowotwór krwi. Staję mu na przeciw i wiem, że wygram tę walkę - obiecuję." Napisałam to 2 lata temu, zaraz po założeniu bloga, przed publikacją pierwszego posta. Bo ja od samego początku głęboko wierzyłam i żyłam w przekonaniu, że ja to zniosę, że ja to przejdę i ja to wygram. Głęboko w środku to czułam, byłam naprawdę tego pewna, jakbym słyszała w swojej głowie głos, który mi mówił "dasz radę, wygrasz to, zobaczysz". A z kolei, gdy ten drugi mnie podpuszczał i chciał, żebym zwątpiła, szeptał: nie wygrasz z rakiem, nie uda Ci się to - ja mu odpowiadałam krótko: tak? no to patrz.
Naprawdę byłam wtedy tego pewna i bardzo tego chciałam. Wierzyłam, że sobie poradzę, ale z drugiej strony miałam też świadomość tego, jak trudna walka mnie czeka i, że moja pewność może mnie któregoś dnia zawieść. Miałam ogromną samoświadomość, wszyscy wiemy, że w większości przypadków chorzy na raka umierają.. Ale mimo to coś mi podpowiadało, że to nie jest jeszcze mój czas..
Nagle jednak przyszedł dzień, kiedy opadł najbrudniejszy kurz.. wyszłam ze szpitala, ale to trwało dalej - całe leczenie, leki, jedna, druga śmierć, i to nieszczęsne kolano... i wtedy chciałam. Wtedy pierwszy raz chciałam, aby to się skończyło. Dlatego bardzo przepraszam za moje późniejsze słowa o pożałowaniu tego wszystkiego, bo wstyd mi ogromnie. Po prostu rak jest często taką chorobą.. zero-jedynkową. Jest biały, albo czarny. Albo tu zostajesz, albo przechodzisz na drugą stronę. Cierpisz i odchodzisz. Dlatego ja byłam pod tym względem też bardzo spokojna, nie chciałam odchodzić, ale wiedziałam, że nawet jeśli to się stanie, to poczuję tylko ulgę, wiedziałam, że wtedy będzie już tylko lepiej. A tu się okazuję, że jednak zostałam. Tak bardzo tego chciałam, tak mocno byłam o tym przekonana, tak bardzo w to wierzyłam i udało się. Tylko, że nie brałam pod uwagę skutków ubocznych, które może to za sobą ponieść. Wiedziałam, że może pójść coś nie tak, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że po drodze spotka mnie jeszcze coś takiego i, że stracę sprawność w swojej nodze. Bo kiedy żołnierz wyjeżdża na misje, to wie, że może stracić rękę albo nogę, ale nie bierze tego pod uwagę. Nie ma mowy, przecież to się nie może wydarzyć, bo on czuje się silny i gotowy, by walczyć i na pewno będzie ostrożny, a za kilka miesięcy wróci do swojej żony i dzieci, trochę posiniaczony, poturbowany, może trochę chudszy, ale cały i zdrowy. Na pewno wróci cały i zdrowy. Nie brałam tego pod uwagę i chyba to jest w tym wszystkim najgorsze, bo muszę z tym cały czas walczyć i czasami nie mam już siły, tak jak właśnie wtedy kiedy wykrzyczałam te słowa o pożałowaniu życia. Wtedy wyjątkowo jej nie miałam. Nawet ta choroba, ten cały cholerny rak zaczął mi się wydawać łatwiejszą drogą, niż moja niepełnosprawność. Bo często, gdy go masz to albo jesteś albo Cię nie ma. Jest właśnie zero-jedynkowy. Jest biały, albo czarny. A z niepełnosprawnością trzeba żyć. I walczyć w bardzo trudny, ciężki i żmudny sposób. A taki długotrwały i silny stres potrafi dać w kość i właśnie wtedy opadasz z sił i bredzisz takie różne rzeczy.. I czasami mam wrażenie, że wszystkim wydaję się, że po takiej chorobie może być już tylko pięknie. Bo skoro tyle już przeszłam, to kolejne cierpienia mi nie straszne. Euforia, radość, jeeest mam życie w garści, jestem niezniszczalna!
No, ale nie. Nie jestem. Nie jestem niezniszczalna, kiedyś może tak myślałam, ale to było 18 lat temu, kiedy skakałam po drzewach i zastanawiałam się jak pani z telewizora to robi, że potrafi być w dwóch miejscach na raz, występować równocześnie w serialu i w reklamie szamponu do włosów... po takim czasie można już mieć dość, naprawdę.
Może być pięknie, ale to wszystko kwestia czasu i odpowiedniej dojrzałości. Przewartościowania wielu rzeczy, zrozumienia ich.. Moje problemy zdrowotne nie zakończyły się po wyjściu ze szpitala. Jestem cały czas w procesie, tylko mniej inwazyjnym, łagodniejszym. Wierzę w to, że za kilka lat, to wszystko będzie tylko wspomnieniem, piękną lekcją, która zakończy się moim zwycięstwem, ale na to potrzebuje czasu. CZASU.
......
Mam orzeczenie o niepełnosprawności wydane przez Komisje Lekarską. Nie mogę normalnie biegać, kucnąć, klęknąć, zejść normalnie po schodach. Ledwo właściwie unoszę nogę nad ziemią, jeśli chciałabym dotknąć piętą do pośladka. Mogę zapomnieć, aby w ogóle usiąść po turecku.. ta noga często boli.. A ja to jestem trochę taka uparta i kiedy nawet coś boli, albo przeszkadza, to zaciskam zęby i staram się zachowywać i wyglądać, jak zdrowa osoba, bo moja głowa nie przyjmuje do wiadomości, że coś się zmieniło.
Podczas ćwiczeń, albo spotkania z przyjaciółmi zdarza się, że nie czuję się najlepiej, bo np. jestem na chemii, albo kondycyjnie nie mam na coś siły. To strasznie frustrujące, że pod wpływem jakichś dolegliwości albo leków nie czuję się dobrze i czegoś nie mogę. Zawsze wtedy, jeśli oczywiście nie jest aż tak tragicznie, ale do zniesienia, powtarzam sobie i śmieje się, że już żadna choroba, ani żadne ohydne leki nie zatrzymają mnie, żeby iść. I wtedy idę. Czy wali gradem, deszczem, czy pada śnieg, czy świeci słońce. Idę, jakby nigdy nic. Bo moja podświadomość nie chce przyjąć, że coś się zmieniło. Toleruję te zmiany, ale ich nie akceptuje, nie zgadzam się na nie.
....
Nie rozmawiam często z ludźmi o swojej chorobie, wszyscy bliscy wiedzą, znajomi też. Właściwie to blog sprawił, że jest mi łatwiej, bo wielu ludziom nie muszę już sama osobiście tłumaczyć pewnych rzeczy i spraw, oni już po prostu o nich wiedzą. Blog mnie w tym wyręczył, to jego zasługa i myślę, że to jeden z wielu pozytywnych aspektów prowadzenia go za który jestem mu wdzięczna. Poznając jedynie nowych ludzi, nie raz już zdarzyło się, że ktoś nie wiedział o chorobie i o mojej przypadłości z kolanem i nawet tego nie zauważył.
I z jednej strony bardzo mnie to cieszy, bo jest to bardzo miłe. Trochę czasu mi w końcu zajęło, aby zacząć wyglądać normalnie, jak ja. Zapuścić włosy, zrzucić 15 kg, których mi przybyło przez sterydy oraz kupę innych leków, pozbyć się siniaków, przeróżnych zmian skórnych. No i najważniejsze odzyskać radość do życia. Odzyskać siebie.
Ale z drugiej strony to bywa też frustrujące, bo ludzie myślą, że skoro chodzę, już trochę nawet truchtam, to wszystko jest w porządku. Tyle, że u mnie to nie kwestia chodzenia jest podstawą mojego sukcesu, ale zgięcia mojego kolana, a to zasadnicza różnica. Bo chodzić z prostą nogą to każdy może, na swój sposób, sęk w tym, że ono jest po prostu chore i nie spełnia swojej funkcji. Tak też dla przykładu, dwa dni po każdej artroskopii chodzę już bez kul. Człapie jak żółw, wolno i koślawo i tylko tyle ile naprawdę muszę, ale każą mi od razu odstawiać kule, aby działać. I bardzo się zawsze cieszę, że chodzę, super, ale to nie chodzi o chód, tylko o zgięcie, a to już nie jest takie proste w moim przypadku do osiągnięcia.
Kilka razy nawet dostawałam już gratulacje, że wygrałam z chorobą, że jestem już zdrowa. Ale ja przecież nigdy tego nie powiedziałam, nigdzie tego nie napisałam, nie jestem już w szpitalu, to prawda, ale co 3 miesiące przyjmuje w tabletkach chemię. Moje leczenie nadal trwa, tyle, że jest już ostatnim etapem. To tzw. "podtrzymujący cykl", aby choroba się nie nawróciła. Jest to ostatni etap, niestety najdłuższy, bo aż 2 letni, ale najlżejszy, biorąc pod uwagę to przez co musiałam przejść, będąc zamknięta w szpitalu. Najlżejszy, ale także bardzo ryzykowny pod względem nawrotu. Jeśli przez te 2 lata moja choroba się nie nawróci, to istnieje już naprawdę bardzo nikłe prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek to się stanie.
Chemię zakończę brać w połowie 2020 r. Na pewno o tym napiszę, bo czekam na ten dzień, jak na nic innego. A tymczasem, za wszelką cenę staram się funkcjonować i zachowywać jak zdrowa, bo chcę być zdrowa, ale w dalszym ciągu walczę o swoje zdrowie i o pełną sprawność.
Po już w sumie trzech artroskopiach, dłuższej obserwacji i postępów w mojej rehabilitacji, usłyszałam ostatnio od swoich lekarzy, że powstawanie w moim kolanie tak zastraszającej ilości zrostów jest dość wyjątkowe. Powiedziano mi, że może to wynikać z tego, że taka już jestem i mam po prostu tendencje do zrostów, albo z samej choroby podstawowej, albo - co też jest bardzo prawdopodobne - z faktu, że nadal przyjmuje swoje leki i biorę co jakiś czas chemię. Ale tak dokładnie to nie wiadomo.. te zrosty powstają każdego dnia zaraz po każdej operacji, dlatego w moim przypadku nie ma czasu na leżenie i obijanie się. Jestem już ponad tydzień po mojej ostatniej operacji i każdego dnia ciężko ćwiczę, naprawdę mnóstwo czasu spędzam na rehabilitacji i ćwiczeniach. Jest to strasznie uciążliwe i żmudne, ale ćwiczyć trzeba...
Pytanie, czy operacja się udała, to trudne pytanie. Teoretycznie tak, ale tak naprawdę w ciągu następnych 2 miesięcy, kiedy ostro wejdziemy z rehabilitacją okaże się, czy są postępy. Jeśli nie, czeka mnie kolejna, ale już dużo poważniejsza operacja, niż artroskopia. Na razie staram się o tym nie myśleć, choć nie ukrywam, mam ogromne oczekiwania, nadzieje i boję się, co będzie, jeśli się rozczaruję. Ale wierzę, usilnie wierzę, staram się wierzyć..
Od przyszłej niedzieli czeka mnie też znowu kolejna porcja chemii. Kolejne 15 dni na tym syfie. Ciężki czas u mnie nastał, od operacji, już jakąś ósmą noc z rzędu zasypiam między 3, a 5 rano... no ale myślami trzymam się tego, że to przejściowe. Rak to nie wyrok, można z nim żyć, jak widać.
Ostatni post zakończyłam słowami "poddaje się" i tak sobie myślę, że może porzucenie bloga na tak długi czas i napisanie właśnie tych załamujących ostatnich słów o treści "poddaje się" - nie było dobrym pomysłem.. dlatego chcę powiedzieć, że dziękuję. Dziękuję, że tu jesteś, że jesteś ze mną cały czas, że wróciłeś po takiej przerwie i doczytałeś to do końca, ale chcę żebyś wiedział coś bardzo ważnego... nie, nie, nie. Nie poddałam się.
Bo możesz upaść, nawet milion tysięcy razy, ale nigdy, przenigdy nie możesz się poddać.
I to jest chyba najważniejsze, co chciałam Ci powiedzieć.
Dlatego ja tak sobie czasami upadam i wstaje i za chwilę znowu upadam, ale zawsze wstaje. I Ty też o tym pamiętaj. Bez względu na to, co się dzieje, albo wydarzy w Twoim życiu... nigdy nie możesz się poddać.
Kiedy jest naprawdę źle i ciężko, to myślę o Nick'u Vujicic'u. On nie ma ani nóg, ani rąk, a kiedy go słuchasz i na niego patrzysz, to wydaje Ci się jakby był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Życzę mu, żeby pewnego dnia założył na swoje stopy te buty o których tak marzy. A sobie życzę tego, abym pewnego dnia, już po zakończeniu całego leczenia, w połowie 2020 r. i mam ogromną nadzieję, że po wyleczeniu mojego kolana - uklękła i z całego serca podziękowała... za życie.
Na koniec mam dla Was małą niespodziankę. Na razie nie mogę za dużo zdradzić, ale myślę, że gdy to obejrzycie to nie trudno będzie się domyślić chociaż mniej więcej o co chodzi.. to nie był mój pomysł, ale kilku innych dobrych ludzi z zespołu "Miasto Gniewu", którzy stworzyli coś wspólnie, a już po realizacji tego pomysłu - pomyśleli właśnie o mnie.. dlatego oddałam w to całą siebie, swoje emocje i swój głos, który usłyszycie na premierze za kilkanaście dni. To ich piosenka, ich tekst, początkowo teledysk do tego utworu miał w ogóle nie powstać, ale jednak. Pojawiam się w nim z kilku ważnych dla mnie powodów.. Póki co mogę uchylić rąbka tajemnicy tym krótkim zwiastunem, a po więcej zapraszam Was 20 grudnia.
I na koniec dziękuję wszystkim swoim bliskim i przyjaciołom, którzy są przy mnie przez ten cały czas, a także znajomym, którzy również mnie wspierają. Dziękuję, że jesteście, bo byli też tacy, którzy pojawili się kiedyś na chwilę i już dzisiaj ich nie ma. Moja pierwsza współlokatorka, która była już po kilku cyklach chemioterapii i leżała ze mną w jednej sali, na samym początku mojego leczenia, kiedy ja dopiero zaczynałam swoją przygodę z chorobą... powiedziała mi kiedyś takie słowa...
Domi, będzie ciężko, będzie bardzo ciężko, a choroba zweryfikuje też Twoich bliskich, przyjaciół i znajomych.. zobaczysz dopiero na końcu kto był i kto został...
Jeśli to Ty, to dziękuję. Dobrze, że jesteś. ☺ 🍀
~nonomnismoriak
Jesteś bardzo silną kobietą. Osiągnęłaś bardzo dużo. Przeżyłaś bardzo dużo...
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam cały twój post i tak pomyślałam że może napisałabyś książkę? Piszesz świetnie. A poza tym twoja książka może wielu ludziom by pomogła. Ludziom w takiej sytuacji i innym by lepiej zrozumieli..
Bardzo chciałabym cię poznać
Jeżeli byś chciała napisz do mnie maila. Bardzo Cię podziwiam.
ewilisia@gmail.com
Pozdrawiam
Ewelina :)
Cześć, najważniejszą terapię masz zakończyć sukcesem w połowie 2020r. i nie mniej niż Ty wierzę w jej końcowe powodzenie i życzę Ci tego z całego serca.
OdpowiedzUsuńA kolano ???- oczywiście to też problem bardzo uciążliwy, ale uwierz, każde kolano w rękach dobrych rehabilitantów , nawet po kilku operacjach, jest w stanie wrócić do pełnej,albo prawie pełnej sprawności. Wiadomo ,że czasu cofnąć się nie da, ale jesteś młoda i przed Tobą na pewno jeszcze wiele wspaniałych chwil i wiele drzwi, które na pewno się otworzą i wiele ramion, które też szeroko otwarte będą czekały aby Cię przytulić i ,zwłaszcza w chwilach zwątpienia, powiedzieć- jesteśmy dla Ciebie i zawsze będziemy.....
Serdecznie pozdrawiam,przytulam, trzymam kciuki i wierzę razem z Tobą, że każdy kolejny dzień będzie tylko lepszy
Przeczytane jednym tchem. Dominiko kochana, pamiętam dzień kiedy Cie poznałem. Byłaś u mnie i Zbyszka na treningu OCR. Wszędzie było Cię pełno, zarażałaś uśmiechem, optymizmem. Żartowałaś i dużo mowiłaś. Przyjechałaś na kolarzówce. Ledwo skończył się trening a Ty prędko musiałaś uciekać.
OdpowiedzUsuńKiedy dowiedziałem się o Twojej chorobie zasmuciłem się bardzo. dlaczego?
Wiem, że jest Ci cieżko. Walczysz i to najważniejsze.
Pamietaj nigdy nie trać wiary. Modle się o Ciebie.
Mam nadzieje, że organizacja zawodów dla Ciebie w 2020 dojdzie do skutku. Nie chciałem abyś zarwała studia. Jak będziesz gotowa daj znać. Jest wielu wspaniałych ludzi, którzy chcąc pomóc.
Cieszę sie ze piszesz i że możemy przeczytać kawałek Twojego świata. Powinnaś pisać.
Napisać książke, albo zacznij. Kiedyś dokończysz. Pisz , nie myśl za dużo.
Kiedy to sie skończy bedziemy jeszcze razem biegac.
Zycze Ci pogody ducha i dużo cierpliwości.
Tomek
Nie dałam rady doczytać do końca. Tyle bólu i cierpienia które tak doszczętnie udało Ci się wkomponować w artykuł jest oszałamiająca. Takie cięzkie choroby i ich powikłania zawsze zdają się być tak daleko, takie nie rzeczywiste. Póki nie dopadna nas samych.
OdpowiedzUsuńStrasznie ryczałam czytając Twój tekst, naprawde niesamowicie mnie wzruszył. Zawsze gdy choruje młoda osoba mam ochotę wykrzyczeć że czym ona sobie zasłużyła. Ale prawda jest taka że nikt nie zasługuje na takie cierpienie. Nie mniej jednak podziwiam Cię i bardzo szanuje, że dałaś sobie z tym wszystkim radę.
Kochana jesteś piękną młodą kobietą. Masz całe życie przed sobą. Pamiętaj proszę o tym i zawsze bądź taka silna. Dużo zdrowia Ci życzę <3